wtorek, 23 lipca 2013

Jelito grube - jak nie pozwolić mu zachorować


Witam po dłuższej przerwie

Dziś linki do dwóch artykułów traktujących o raku jelita grubego. Pierwszy z nich pokazuje, co zwiększa ryzyko zachorowania. Mamy tu dwa główne czynniki – dieta bogata w cukry (żadna nowość) i dieta bogata w tłuszcze. Szkoda tylko, że nie podano, w jakie tłuszcze, ale po wnikliwej lekturze wywnioskować można, że w te, w które coraz bogatsza jest generalnie dieta ludzi z krajów uprzemysłowionych. No, to jesteśmy w domu.

Ciekawych słów kilak pada w artykule na temat błonnika. Mianowicie pisze autor, że dieta bogata w błonnik wg niektórych sprzyja profilaktyce raka jelita grubego, ale że są tez badania, które dowodzą, że żadnego związku tu nie ma. To też żadna nowość, biorąc pod uwagę fakt, że w badaniach, w których zachorowalność na raka jelita grubego była taka sama wśród osób z dieta bogatą w błonnik jak w grupie kontrolnej, błonnik ów pochodził z produktów zbożowych (z tzw. pełnego przemiału). Dziś już niemal pewne jest, że błonnik błonnikowi nie równy i że szczególne ma to znaczenie właśnie dla ścian jelita grubego. Otóż ten, który zawarty jest w roślinach zielonych i w niektórych owocach jest korzystny dla naszego zdrowia, a ten, który dostarczamy do jelita grubego wraz z produktami zbożowymi (nawet tymi z pełnego przemiału), jest w najlepszym razie obojętny, a niektóre badania donoszą, iż jest wręcz dla jelita grubego drażniący.

Drugi artykuł wspomina o prewencyjnym działaniu kwasu acetylosalicylowego. Okazuje się (nie pierwszy raz, że związek ten chroni nas przed rakiem jelita grubego właśnie). Nic dziwnego, kwas ten (w naturze występujący w nieco innej wersji – jako kwas salicylowy – na przykład w soku brzozowym), jest silnym środkiem przeciwzapalnym, a w powstawaniu raka jelita grubego procesy zapalne zdają się mieć szczególnie istotne znaczenie. Szkoda tylko, że autorzy tego typu artykułów uparcie wspominają wprowadzoną przez koncern BAYER nazwę handlową tego kwasu, a zapominają, że nasz rodzimy przemysł farmaceutyczny produkuje go pod nazwą Polopiryna.

Co do jelita grubego i przyczynach oraz zapobieganiu złośliwym nowotworom tego narządu – można pisać jeszcze sporo. Wiadomo, że wszystkie substancje hamujące powstawanie stanów zapalnych w organizmie będą tu miały pozytywny wpływ (a więc na przykład kurkumina czy kwasy nienasycone Omega-3). Ostatnio mówi się też o tym, że wspaniały wpływ na kondycję ścian jelita grubego i ewidentne zmniejszenie ryzyka powstawania raka w tych ścianach ma kwas masłowy, który możemy suplementować, jako maślan sodu (w aptekach dostępny, jako Debutir – bez recepty).  Ale o tym w kolejnych wpisach, które, mam nadzieję, będę mógł zamieszczać tu znacznie częściej i regularnie.

Pozdrawiam czytelników

Ja_K

wtorek, 14 maja 2013

„Cudowna” dieta śródziemnomorska


Tu i ówdzie od czasu do czasu da się przeczytać, że dieta śródziemnomorska, to najlepszy na świecie schemat żywienia, dający spore nadzieje na to, iż stosowany zagwarantuje dożycie sędziwej starości bez obaw o problemy z sercem, nadciśnieniem, nowotworami i innymi chorobami naszych czasów. Jednak kiedy przyjrzeć się sprawie bliżej, to okaże się, że nie brak publikacji popartych badaniami, w których mówi się, że z tą dietą śródziemnomorską, to nie tak wesoło, że owszem, niby są regiony, w których jakby zdrowie dopisuje nieco powszechniej, niż na przykład w Polsce, że tu i ówdzie ludzie jakoś łatwiej dożywają setki, niż na północy Europy, ale że to nie wszędzie, nie zawsze i że efekt nie jest jakiś powalający. To kto ma rację?

Jak zwykle – jedni i drudzy. Jeśli był kto raz czy kilka gdzieś we Włoszech czy w Grecji, to wie ów, że inaczej się tam jada, niż u nas. Ale uwaga – nie tylko jada, żyje się inaczej, bardzo inaczej! I jedno i drugie ma wpływ na to, że jest im tam trochę łatwiej nie zapaść na coś nowoczesnego.

Zacznę od końca. Znaczy – po pierwsze – klimat. No tak. Kto był, ten wie. Niby upały latem, a lekuchno się tak tam oddycha. Człowiek budzi się rano i wie, ze jest szczęśliwy, choć nie wie jeszcze dlaczego. To ważne. I to, że zima nieczęsto musi pół godziny się ubierać, żeby z domu wyjść. Zdaje się, że ten śródziemnomorski klimat jest wprost idealny dal większości ludzi ras wszelkich, że życie w nim daje swoiste fory w postaci łatwości bycia szczęśliwym, w postaci mniejszej ilości okazji do walki z trudnymi, zwykłymi dla nas na przykład infekcjami itd. Tam się po prostu fajnie żyje. Nawet wtedy, kiedy my z łopatami walczymy ze śniegiem, żeby dało się wyjechać autem z posesji. A i latem tez cudnie pachnie tam powietrze.

Po drugie – morze. O tak, morze i jego skarby są dla ludzi tamtych okolic tym, czym dla nas skarby chlewu i obory 9przy czym obory, niestety, raczej rzadko). Oni wcinają świeżo złowione ośmiornice, krewetki, ryby morskie wszelkich gatunków, a my w tym czasie schabowego. To jest różnica przeogromna. I znów – kto był, ten wie. Dla niektórych z nas, tych wieprzowinowych „ortodoksów” to wręcz nie do zniesienia. Już nie mówię, że czasem wręcz nie mają tam czego zjeść, bo jednak zwykle są w knajpkach jakieś „normalne: dania w menu, ale same zapachy, widoki tych ośmiornic suszących się na płotach… Kto był, ten wie (a byli już prawie wszyscy). Oczywiście, że obfitość morskiej zwierzyny na śródziemnomorskich stołach daje Śródziemnomorcom niezłego kopa w kierunku właściwej proporcji pomiędzy kwasami tłuszczowymi Omega-3, a kwasami Omega-6 w ich diecie. To MUSI się odbić na ich zdrowiu, to musi spowodować, że mniej u nich zawałów, udarów, nowotworów i cukrzyc. Nie ma cudów – musi. Zachwianie tychże proporcji w diecie Polaka, jest chyba drugim po gigantycznej konsumpcji łatwo przyswajalnych węglowodanów czynnikiem, jaki w efekcie daje lawinowy przyrost ilości zachorowań na choroby cywilizacyjne w naszym kraju (co dotyczy większości innych krajów dotkniętych problemem). Wygląda na to, że ludy zamieszkujące rejon Morza Śródziemnego mają z tym akurat mniejszy nieco problem.

Po trzecie – wino. No, to już wiemy wszyscy. Resweratrol i te sprawy. Bitwa trwa i jedni twierdzą, że jest cudowny, inni, ze bez znaczenia. Mnie, po analizie wielu doniesień i wyników badań, wydaje się, że jednak jest to czynnik sprzyjający zdrowiu. I uwaga – tu będę nieco kontrowersyjny. Nie tylko resweratrol w winie jest taki zbawienny. Całkiem dobry, całkiem sprzyjający zdrowiu jest też w tamtych rejonach… alkohol etylowy. A tak. To, ze alkohol ma zbawienny wpływ na zdrowie ludzi z problemami miażdżycowymi, jest już dziś całkiem jawnie artykułowane. To, że jego umiarkowane spożycie wpływa pozytywnie na wiele procesów życiowych, dając w efekcie niższe ryzyko na zapadnięcie na jakąś cywilizacyjną chorobę, jest pewne. Ale… No właśnie. Jest tu” ale” związane z umiarkowana ilością. Bo u nas też się pije. Ale u nas jednak bez resweratrolu i na dodatek szklanami. Oni, z tych dość ciepłych krajów, znów wygrywają.

No to dlaczego, mimo wszystko, tak słabo im tam idzie z tymi rekordami długości życia, z tą zachorowalnością na raki, cukrzyce, wieńcówki itd.? No… kto był, ten wie. Wszędzie, gdzie tylko można, widać tam bułki, białe do bólu chlebki, ciasta, makarony. Włoskie, greckie czy chorwackie danie obiadowe wygląda jednak dość podobnie, jak nasze. Owszem, mniej tam wieprza, ale jakieś tłuszcze jednak na talerzu są, a obok nich, niestety, całe mnóstwo węglowodanów, i to często tych w najgorszej postaci (pizza, spaghetti, turecki kebab z turecką buła itp.). Na dodatek wiele z narodów tamtych rejonów uwielbia… desery. Cukier cukier i jeszcze raz cukier. Bez tego tam ani rusz. A jak cukier, to wszyscy wiemy, kto się cieszy. I z cukru i tych makaronów. Nasz Pan Rak.

Podsumowując – wielkie plusy dla tamtego stylu życia – za owoce morza, za wszechobecność oliwy z oliwek (ale uwaga – nasz olej lniany i rzepakowy – to oleje jeszcze dla nas lepsze!), za wino w umiarkowanych ilościach, za sjestę, za piękny klimat, za kozie mleko zamiast krowiego – to wszystko daje im szansę na dłuższe życie. Ale ciasta, makarony, bułki, słodycze – to im tę szansę z kolei odbiera. Zwłaszcza, że jak większość dziś ludzi, łączą to wszystko na jednym talerzu, a tego, to już nasze organizmy unieść nie potrafią.

sobota, 16 marca 2013

Ale jaja (są zdrowe?)


Jaja mają sporo cholesterolu. Dlatego od lat wielu lekarzy i dietetyków od zdrowych posiłków zniechęcało do ich spożywania. Ci, którzy robią tak do dziś, to ignoranci, którym nie chce się czytać branżowych gazet.

Jajo ptasie (w tym kurze), to posiłek dla człowieka niemal idealny. Śmiem twierdzić, że człowiek w zasadzie mógłby żywić się niemal wyłącznie jajami. Jaja mają w sobie prawie wszystko, co trzeba. Nie ma się co dziwić, w końcu z jaja wykluwa się już „gotowe” zwierzę. Wprawdzie ptak, ale to już i tak nieźle, przecież nie mięczak ani płaziniec tym bardziej. Dobra, zupełnie serio – jajko, także kurze, ma w sobie tak wiele cennych minerałów, witamin, białka, kwasów tłuszczowych, mikroelementów, że  jest pożywieniem praktycznie doskonałym. Skąd więc ta zła medyczna sława jaj? Z niewiedzy medyków głównie.

Otóż, jajo ma w żółtku sporo cholesterolu. I to tego „złego”!!. To dlatego mówi się jeszcze ciągle „sercowcom”, że jajko, to tylko w formie wydmuszki. Źle im się mówi. Bo kto się trochę orientuje, ten wie, iż od kilkunastu lat jest jasne, że cholesterol dostarczany nam w pokarmie jedynie w bardzo nieznacznym stopniu wchłaniany jest z przewodu pokarmowego. Wiadomo dziś, że jeśli ktoś ma problem ze złym cholesterolem, to problem ten rodzi się w wątrobie i często więcej wspólnego ma z nadmiernym spożywaniem cukrów, niż z jajkiem.

Tak, dziś rozróżniamy cholesterol egzogenny (czyli dostarczany z pożywieniem) i endogenny (wytwarzany z innych cząstek wewnątrz organizmu). I wiemy dziś, że jeśli ktoś ma tego złego cholesterolu za wiele, to jest to głównie cholesterol endogenny, a jeśli chcemy obniżyć jego poziom, powinniśmy jak ognia unikać węglowodanów (bo to z nich wątroba produkuje cholesterol najchętniej).

Czyli? Czyli jajka, bo są BARDZO ZDROWE, ale pod jednym warunkiem – zniosła je kura szczęśliwa, żyjąca sobie swobodnie na podwórku, nie znająca smaku antybiotyku ani karmy hodowlanej dla kur. Jeśli żywiła się dżdżownicą czasem lub pędrakiem, czasem trawą a czasem rozsypanym przypadkiem ziarnem. Jeśli przed zimnem i deszczem mogła si schować w kurniku, a w razie pięknej pogody mogła cieszyć się słońcem.  To szczęście kury ma decydujące znaczenie. Jaja kury z podwórka mają zgoła odmienny skład chemiczny od jaj z hodowli klatkowych. A co tu się dziwić. Jakim cudem  zdrowe mają być jaja pochodzące od kury, która NIGDY nie widziała słońca, która NIGDY nawet nie przeszła pięciu metrów, która w paszy dostaje antybiotyki, pestycydy, fungicydy i wiele innych świństw?!

Jakiś czas temu czytałem, że wystarczy jeść dwa jajka od kur klatkowych TYGODNIOWO, by narazić się na zwiększone ryzyko zawału, udaru i nowotworów. DWA TYGODNIOWO!!! A z drugiej strony, te same badania dostarczają dowodów, że wystarczy 14 jaj od kury z podwórka tygodniowo, by…. Ryzyko tych samych chorób OBNIZYĆ!

Paradoks? Nie całkiem. Chodzi o to, że, jak już wspomniałem, jaja z chowu klatkowego i jaja od kur z tzw. wolnego wybiegu, to zupełnie inne produkty. Tylko te drugie mają to, co dla nas cenne i w takich, jak trzeba, proporcjach. Tylko te drugie pełne są też zbawiennych kwasów tłuszczowych Omega-3. Te pierwsze zaś nie mają ich wcale, za to sporo w nich substancji, których nigdy nie powinniśmy dostarczać naszym ciałom w pożywieniu.

Tak to jest z jajami. Zresztą, nie tylko z nimi. Tak samo jest z mięsem kur i kurczaków, z mięsem świń, mięsem i mlekiem krów i z wieloma innymi składnikami naszej diety, które mogą pochodzić od zwierząt katowanych w wielkoskalowych hodowlach. O tych innych napiszę jeszcze innym razem.

Smacznego jajka! W końcu niedługo święta.

Acha, te zdrowe można kupić w sklepie. Musza mieć pieczątkę zaczynającą się cyfrą „1”. Choć ostatnia afera jajowa w Niemczech każe powątpiewać, czy kupując takie, nie jesteśmy, jak zwykle przez producentów, robieni w bambuko. Ja tam myślę sobie, że jednak najlepsze są te bez pieczątek, od sąsiada, labo ciotki ze wsi.

czwartek, 7 marca 2013

Czy zastanawiałeś się kiedyś, co można jeszcze zdrowego kupić w markecie? Powiem Tobie - praktycznie nic. Zapytasz, dlaczego? Odpowiedź tkwi w słowie "kupić". Dziś, jak nigdy prędzej,  kupić znaczy niemal to samo, co dać się oszukać. Nie wierzysz? Pogadaj z kimś, kto pracuje w zakładach mięsnych, albo w sadzie, albo kto odpowiada za zakup surowców do produkcji czegoś tam w puszce, słoiku labo kubeczku. Możesz też pogadać z tymi, którzy oznaczają jaja jedynką, znaczy "z wolnego wybiegu" (niekoniecznie w Niemczech). Nic nie stoi na przeszkodzie, byś dotarł do pracownika wielohektarowego sadu jabłkowego. Kupić, zapłacić, dać zysk. Żądza pieniądza jest dziś skrajnie bezwzględna. A sumienia małe. Zwłaszcza, gdy idzie o sumienia nie pojedynczych ludzi, a zarządów, rad nadzorczych i innych wieloosobowych gremiów, w których każdy z góry zakłada, że nie jest niczemu winien, że robi tylko to, co inni.

Zadanie domowe: wpisz w google "skażenie owoców".

Wersja dla leniwych (ale warto samemu poszperać):
http://vimed.pl/2012/01/pestycydy-w-zywnosci/
http://www.samouzdrawianie.pl/lista-warzyw-i-owocow-szczegolnie-narazonych-na-skazenie-pestycydami/

czwartek, 28 lutego 2013

Spodziewany wzrost zachorowań na raka w Polsce


W ciągu dziesięciu, piętnastu lat liczba zachorowań na nowotwory  w Polsce podwoi się. Takie jest oficjalne stanowisko polskich onkologów. Nie dziwi mnie ono wcale. Kiedy stoję w kolejce do kasy w pobliskiej Biedronce i kiedy patrzę, co ludzie mają w swoich koszykach, to skłonny jestem stwierdzić, że nie tylko się podwoi, ale może nawet potroi albo i będzie czterokrotnie większa.

Jak już wspomniałem w jednym z wpisów, ale przypomnę to raz jeszcze, bo to ważne, amerykańscy lekarze alarmują, że już całkiem niedługo, a zarazem  po raz pierwszy od bardzo dawna będzie tak, że dzieci umierać będą wcześniej, niż ich rodzice. Ma to się stać za sprawą tego, że dzisiejsze dzieciaki i młodzież, to osobniki od urodzenia raczone świństwami produkowanymi przez wielkoskalowy, bezwzględny w dążeniu do zysków  przemysł spożywczy, czego nie można powiedzieć o ich rodzicach, którym w młodości i w dzieciństwie zdarzało się jeszcze zjeść na obiad normalnego kurczaka z podwórka, zwykłą szynkę otrzymaną z rozbioru świni karmionej tradycyjnie, a nie przemysłowymi paszami i w której to szynce oprócz samej szynki nie ma niemal niczego innego. Moim zdaniem mają rację. Zresztą, popatrzcie na filmik, do którego link zamieściłem pod wpisem.

To wprawdzie materiał nagrany chyba gdzieś w Chinach, ale myliłby się ten, kto sądzi, że u nas jest jakoś szczególnie inaczej. U nas też produkcją mięsa rządzi pieniądz i robi się wszystko, żeby jak najszybciej wyprodukować go jak najwięcej i żeby to jak najmniej kosztowało. Co jest w tym mięsie? Na pewno antybiotyki, bo nie może sobie hodowca pozwolić na epidemię czegokolwiek. Na pewno hormony wzrostu, boi kurczak ma rosnąć dwa razy szybciej, niż to wynika zwykłej biologii. Na pewno hormony stresu, bo te zwierzęta są w stresie absolutnie całe życie. Na pewno rozliczne środki chemiczne stosowane do konserwowania pasz, do zwalczania grzybów, do dezynfekowania pomieszczeń. A czego w tym mięsie nie ma? Niemal wszystkiego tego, co powinno być, zwłaszcza mikroelementów, witamin, kwasów nienasyconych Omega-3. No bo skąd miałyby się tam wziąć?


piątek, 15 lutego 2013

Głodny nie jesteś sobą - cz.II (cukier, glukoza, rak)


A co, jeśli głodny człowiek zje Snickersa? Jeśli głodny człowiek zaspokoi swój głód Snickercsem, inną słodkością, albo czymkolwiek o wysokim indeksie glikemicznym, wtedy sprawy mają się nieciekawie.

Jedzenie czegoś słodkiego (ale także mącznego, czy czegokolwiek o wysokim indeksie glikemiczym) wiąże się z tym, że dosłownie natychmiast po konsumpcji błyskawicznie i w nienaturalnym dla nas tempie wzrasta poziom glukozy we krwi. Jest tak, bo węglowodany, zwłaszcza w oczyszczonej formie (jak cukier do słodzenia, syrop kukurydziany albo biała mąka) bardzo szybko są trawione i natychmiast, jako glukoza właśnie, wchłaniają się z przewodu pokarmowego. Na bardzo wysoki poziom glukozy we krwi, jak zwykle, reaguje trzustka. Bo zbyt wysoki jej poziom zagraża życiu. Tyle, że ewolucja nie przystosowała nas do takich zwrotnych poziomów glukozy (no bo ani cukru ani mąki prze miliony lat ewolucji w sklepie „Mroczna Grota” nie było). No więc trzustka, otrzymując sygnały o niesamowitych dla niej poziomach glukozy we krwi, zaczyna produkować insulinę. Produkuje ją w tak zwanym wyrzucie i produkuje jej, zaskoczona, tak dużo, że niemal cała glukoza z krwi „wciskana” jest przez insulinę w komórki ciała. To, czego nie da się w mięśnie wcisnąć, wątroba przerabia na tłuszcze i wydaje polecenie komórkom tkanki tłuszczowej, by dzieliły się i magazynowały energię, bo przecież nie wiadomo, co nas jeszcze spotka. Te działania wątroby skutkują otyłością i zakłóconą gospodarka lipidową (wysoki poziom LDL i przede wszystkim trójglicerydów). Efekt zaspakajania głodu słodkościami, czy też innymi węglowodanami oczyszczonymi, powoduje wprost zwiększenie masy ciała i, co gorsza, naładowanie glukozą tkanek ciała. A na te glukozę czeka tylko rak. Bez niej, o czym była już mowa, rak nie jest w stanie trwać.

Na domiar złego wyrzut insuliny, wciskając glukozę na siłę do tkanek, powoduje spadek jej poziomu poniżej krytycznego, akceptowanego przez mózg. To znów, powoduje wzmożenie apetytu, i to takie, które wycelowane jest w zdobycie pożywienia węglowodanowego. Otwieramy chlebak i jemy bułkę z masłem, albo wcinamy kolejnego supersłodkiego Danonka. Koło się zamyka, a rak rośnie.

Sprawę pogarsza to, że uwielbiamy wcinać mączne lub słodkie z tłustym. Pisałem już o tym, że tłuszcze są dla nas dobroczynne oraz o tym, ze cechę te tracą, gdy spożywamy je z węglowodanami. Tak jest. Smakuje nam taka mieszanka i zabija nas jednocześnie. Węglowodany zmieniają na gorsze metabolizm drogocennych tłuszczów – pamiętajmy o tym.

Kiedy jesz coś słodkiego albo mącznego, karmisz tym raka, który jest w Tobie. Prawie na pewno jest. To zwykle mała zmutowana komórka i prawie zawsze dajesz radę, wcale o tym nie wiedząc, ją zwalczyć. Ale im więcej dasz jej cukru, tym ona ma większą nadzieję, a Ty masz coraz mniej szans. Aż przychodzi ten dzień. Nie daj mu przyjść. Wszystko, naprawdę wszystko, zależy od Ciebie.

środa, 13 lutego 2013

Bardzo dobra wiadomość

Dziś na WP opublikowano wiadomość, która, o ile jest prawdziwa i o ile wszystko dalej dobrze pójdzie, a wielkie pieniądze biznesu farmaceutycznego tego nie zablokują, będzie medycznym newsem dekady. Nie wiem, jak wy, ale ja za naukowców z Pensylwanii trzymam kciuki.

LINK DO TEKSTU Z WP

P.S.
Kolejny wpis autorski za dzień lub dwa.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Nie jesteś sobą, kiedy jesteś głodny - cz.I (cukier, glukoza, rak)

Uczucie głodu, to spory dyskomfort, jest więc wiele prawdy w sloganie reklamowym. Odczuwanie głodu spowodowane jest przede wszystkim obniżeniem poziomu zawartości glukozy we krwi poniżej wartości, które są bezpieczne z punktu widzenia funkcjonowania mózgu. Jak już wspomniałem, praktycznie wszystkie narządy naszych organizmów potrafią czerpać energię z innych, niż glukoza, substancji. Mózg jednak jest tu wyjątkiem i nie potrafi całkowicie przestawić się na spalanie tychże innych substancji (ciał ketonowych). Przypomnę, że szacuje się, że około 30% energii nasze mózgi muszą czerpać ze spalania glukozy. A skoro tak, to dziwić nie może, że ewolucja wyposażyła nas właśnie w uczucie głodu.


Głód ma jedną podstawowa funkcję – zmusza osobnika do przestawienia bieżącego działania na poszukiwanie żywności. Nasi przodkowie więc, nękani głodem, odkładali obłupywanie krzemieni, „uciążliwą” pracę nad reprodukcją, zabawę, czy też błogie nic nierobienie i wysiłki swe kierowali ku zdobyciu pożywienia. Wtedy albo przystępowali do kamiennego stołu (raczej posadzki) z uprzednio upolowanym mamutem, albo ganiali z oszczepami za rybkami, bywało też, że siadali zadowoleni pod jakimś drzewem rodzącym te, czy inne orzechy i czekali, aż im coś z nieba spadnie, a czasem pod innym drzewkiem objadali się podfermentowanymi jabłkami lub śliwkami. Z oczywistych względów wymieniłem tu tylko kilka z kilkuset możliwości, ale jedno jest pewne, wśród tychże możliwości nie było Snickersa. I całe szczęście. Całe szczęście dla naszych przodków.


Oczywiście, najszybszym sposobem na dostarczenie mózgowi glukozy, jest, poza kroplówką, zjedzenie czegoś, co ma w sobie spory ładunek węglowodanów. Stąd wersja ze śliwkami i jabłkami była dla przodków w sytuacji skrajnego głodu dość atrakcyjna. Jest tak dlatego, że węglowodany, zwłaszcza te prostsze, bardzo łatwo transformowane są do glukozy i dość szybko podnoszą jej poziom we krwi. OK, więc podfermentowane śliwki, albo jeszcze lepiej winogrona, były i milion lat temu niezłą metodą na głoda. Po ich zjedzeniu poziom glukozy rósł sobie we krwi dość niezwłocznie, szybko osiągając wartości dla mózgu wystarczające, a nawet je przekraczające. Gdy przypadkiem ilość winogron była duża (lub gdy stopień ich sfermentowania, a więc przetworzenia cukrów w alkohol, był niski) i gdy wskutek tego poziom glukozy rósł do wartości zbyt dużych, zagrażających prawidłowemu funkcjonowaniu organizmu, wtedy do akcji wkraczała trzustka. Trzustka w takich sytuacjach reaguje natychmiast, „wstrzykując” do krwioobiegu stosowną ilość insuliny, która to z kolei niejako wciska glukozę do niektórych komórek naszych organizmów (do większości, gdy idzie o masę), obniżając w ten sposób poziom glukozy we krwi do właściwego. U zdrowego i normalnie (a więc tak, jak przez miliony lat przed rewolucją neolityczna) odżywiającego się człowieka mechanizm ten działa wyśmienicie. I dobrze, bo inaczej nigdy be mnie nie było na świcie. Ani Ciebie.


Trzeba tu koniecznie wspomnieć, że taki głodny przodek wcale nie musiał szukać śliwek ani innych ówczesnych „słodkości”. Równie dobrze (i to czynił najczęściej), mógł zjeść kawałek tego mamuta, tę rybkę, orzecha, migdała, jajo flaminga, albo coś wegetariańskiego, czyli jakieś jadalne zielsko. A to dlatego, że, o ile w tychże pokarmach cukrów na ogół nie ma wcale (poza niestrawną celulozą i niewielką ilością prostszych cukrów w zielsku), to nie stanowiło to dla niego problemu, bo miał już, szczęściarz, wątrobę. A wątroba, to genialny wynalazek ewolucji, który może prawie wszystko. Może też, z dostarczonych z trawienia tłuszczów i białek, wyprodukować glukozę, i to w takiej ilości, jaka jest mózgowi koniecznie niezbędna do funkcjonowania (i jaka powoduje, że uczucie głodu zanika). Dzieje się to nieco wolniej, niż w przypadku zaspakajania głodu owocami, ale nie tak wolno, by było nieskuteczne. I zdaje się, że była to wersja przez wiele pradawnych ludów preferowana.


Dobrze, wiemy już, jak to przez miliony lat bywało z tym głodem. Bardzo ważna jest tu jedna uwaga. Otóż, o ile pożywieniem przodka nie był bardzo słodki (zawierający w miąższu bardzo dużo cukrów) i niesfermentowany owoc, to poziom, do którego rosło po posiłku stężenie glukozy we krwi, nie był jakiś szaleńczo wysoki, a odpowiedź trzustki potrafiła ów poziom skutecznie normować. Ważne jest również to, że nasz przodek nie mógł w sytuacji głodu zjeść makaronu, ryżu, chleba ze sklepu, cukru białego kryształ, karmelowca ani Snickersa. A my, niestety, możemy. Dlaczego niestety? A, to już w następnym wpisie.


A tak na marginesie – co niektórych może zdziwić, że tak uparcie podkreślałem tu, ze owoce, po jakie sięgał nasz zacny przodek, były sfermentowane. Cóż, ostatnie badania dowodzą, że jednak często były. Okazuje się, że zapach alkoholu był tym, co pozwalał przodkowi na wstępne rozróżnienie owocu jadalnego od trującego. To oczywiście nie kwestia intelektu przodka, a raczej inteligencji ewolucji, rzecz jasna. Ale faktem jest, że przodek obwąchiwał każdy niemal owoc i jeśli wyczuwał zapach alkoholu, wtedy „uznawał” że owoc był lub jest nadal zamieszkiwany przez drożdże, a skoro one żyją, to znaczy… że my tez możemy?  No, choć zabrzmiało to jakoś znajomo i filmowo, to właśnie o to chodziło. Sfermentowany owoc nie mógł zawierać substancji toksycznych (bo nie przeżyłyby drożdże), a na dodatek był w jakimś stopniu zdezynfekowany alkoholem. I okazuje się, że ludzie bardziej, niż jakiekolwiek inne zwierzęta, wykorzystywali ten mechanizm (ja tam się trochę nie dziwię ). I stąd też u ludzi wyjątkowe możliwości wątroby (ach, ta wątroba nasza kochana) w zakresie wytwarzania enzymu odpowiedzialnego za metabolizowanie alkoholu etylowego (dehydrogenazy alkoholowej).


Do poczytania wkrótce.


Ja_K.

środa, 6 lutego 2013

Dzień walki z rakiem, a cukier nadal na półkach


W poniedziałek był dzień walki z rakiem. Podobno. Można było wejść sobie na dowolny oddział onkologiczny i zrobić jakieś badania. Zdaje się, że można było sprawdzić, czy nie ma się już raka. W radiu i w telewizji od czasu do czasu jakiś profesor mówił, żeby nie palić papierosów. Dobrze mówił. Palenie może przyczynić się do rozwoju raka.  I, jak to często bywa, skoro raka, to także i choroby wieńcowej i paru innych choróbsk.  Inny zaś powtarzał, żeby nie pić za dużo alkoholu.  Też dobrze mówił (mam tylko nadzieję, że zaraz po tym obaj nie poszli sobie do knajpki na szklaneczkę i papieroska). Fajnie, że był ten dzień. Ale gdybym to ja organizował dzień walki z rakiem, to w trybie jakiegoś rozporządzenia zakazałbym w tym dniu handlować cukrem. Na półkach, na których zwykle w sklepach stoi cukier, kazałbym umieścić tablice – „TU KUPOWAŁEŚ RAKA”. Mało tego, kazałbym usunąć z półek sklepowych wszystko, co ma w sobie cukier.  Oj, puściutko zrobiłoby się na tych półkach. Ci starsi z nas, którzy pamiętają „starą dobrą komunę” doznaliby swoistego deja vu. Myślisz, że mi odbiło? Posłuchaj..

Otto Heinrich Warburg. Niemiecki biolog. Laureat nagrody Nobla. Przyznano mu tę nagrodę za pewne ważne odkrycie (za nieważne rzadko dostaje się Nobla). Otóż odkrył on, że komórki większości złośliwych nowotworów energetycznie uzależnione są od glukozy. Pomyśleć można – cóż takiego, wszystkie komórki naszego ciała potrafią czerpać energię z procesów spalania glukozy. No właśnie – spalania. Okazuje się, że komórki raka nie potrafią glukozy spalać. W ogóle nie potrafią spalać czegokolwiek, ponieważ nie potrafią czerpać energii z procesów metabolicznych, w których dochodzi do utleniania substratów. Procesy utleniania (czyli spalania) zachodzą w naszych komórkach w specjalnych tworach, zwanych mitochondriami. Mitochondria, to centra energetyczne naszych komórek. Takie wewnętrzne elektrociepłownie. Komórki nowotworów złośliwych nie mają, bądź mają niesprawne mitochondria. Jedyna dostępna dla nich metoda wytwarzania energii, to fermentacja glukozy. Oczywiście, część naszych własnych, zdrowych komórek także czasami fermentuje glukozę. Na przykład podczas wzmożonego wysiłku, kiedy ilość dostarczanego do mięśni tlenu jest niewystarczająca, te zaczynają właśnie fermentować glukozę. Wielu z nas zapewne doświadczyło skutków takiego procesu. Są nimi bóle mięśni, zwane zakwasami, które w istocie jedynie w pierwszych kilku godzinach po wysiłku związane są z obecnością w mięśniach samego kwasu mlekowego (produktu fermentacji glukozy), później, to już efekt mikrouszkodzeń włókien mięśniowych związanych z uprzednią obecnością tegoż kwasu.

Rozwinięciem tezy noblisty Warburga zajął się Johannes F. Coy, który dokonał odkrycia genu TKTL1, kodującego białko bardzo podobne do transketolazy, enzymu odpowiedzialnego za prawidłowe metabolizowanie glukozy w komórkach. Historia Coya, to ciekawy przypadek spychania istotnych dla naszego zdrowia badań na margines (lub wręcz poza margines) uniwersyteckiej nauki. Ciekawy na tyle, że warto będzie poświęcić mu może odrębny wpis. Teraz ważne jest to jedno, że Coy wykazał, iż to gen TKTL1 występuje w niemal wszystkich komórkach nowotworów złośliwych i że to on jest odpowiedzialny za „przestawianie” ich metabolizmu na fermentację glukozy wraz z produkcją kwasu mlekowego. Mamy więc dwie bardzo istotne informacje:

1.       Komórki nowotworów złośliwych nie potrafią „używać” tlenowych procesów metabolicznych, a w ich miejsce stosują beztlenową fermentację glukozy (i tylko glukozy!).
2.       Produktem metabolizmu komórek nowotworowych (złośliwych) jest kwas mlekowy, który skutecznie zakwasza okoliczne tkanki nie pozwalając na skuteczną reakcję układu odpornościowego oraz umożliwiając ekspansję zmiany chorobowej.

Lekarze mówią, że komórki raka, to komórki odróżnicowane. Normalne, zdrowe komórki naszych organizmów wykazują wysoki stopień zróżnicowania, co oznacza w skrócie, że mimo, iż wszystkie mają ten sam kod genetyczny, jednak w procesie rozwoju organizmu (i później także, w trakcie jego regeneracji) przyjmują określone „specjalizacje”, stając się odmiennymi komórkami przeróżnych tkanek i narządów. Komórki raka, to komórki wywodzące się z naszych własnych, ale tracące zdolność różnicowania. I regułą jest, że im nowotwór bardziej złośliwy, tym komórki mniej zróżnicowane, jakby bardziej pierwotne. Biorąc pod uwagę opisane wyżej zmiany w metabolizmie, rzec można, ze komórki nowotworu złośliwego, to jakby wyprodukowane przez nasz własny organizm komórki ewolucyjnie uwstecznione, że to, w dużym uproszczeniu, jakby kolonie jakichś pierwotnych grzybów lub bakterii, wzrastające w naszych ciałach i niszczące nasze zdrowe tkanki. I co ważne, to komórki uzależnione od glukozy.

Glukoza w naszej krwi jest potrzebna, bez niej nie potrafi funkcjonować mózg. Nie całą energię musi czerpać ze spalania tego cukru prostego, ale uważa się, że około 30%, to minimum. Także nasze mięśnie, w chwili stresu (bo goni nas lew na przykład) domagają się glukozy, ale za to tylko chwilowo. Ważne, że to, ile nam jej trzeba, to w istocie niewiele, o wiele mniej, niż potrzebuje rak. I że większość naszych zdrowych komórek potrafi się obywać bez niej.

Jak to możliwe?Otóż zdrowe komórki, te, w których sprawne sa mitochondria, mogą spalać nie tylko glukozę, ale i tak zwane ciała ketonowe. Dzieje się tak szczególnie wtedy, gdy glukozy we krwi nie ma zbyt wiele. Niektóre narządy (na przykład serce) wręcz uwielbiają z nich właśnie czerpać energię. I na dobrą sprawę można, metodą odpowiedniej diety, doprowadzić do tego, że będzie to podstawowy proces zapewniający energię wszystkim naszym tkankom. A tego komórki nowotworów złośliwych bardzo nie lubią.


Tak się składa, że fermentacja glukozy, to proces mało wydajny energetycznie, więc komórki raka wręcz pożerają glukozę, wchłaniają jej ogromne ilości, by móc wzrastać, dzielić się w zawrotnym tempie i niszczyć nasze zdrowie. Jeżeli jednak ilość tego paliwa we krwi będzie zbyt mała, rak zacznie dosłownie umierać z głodu. To bardzo ważne zarówno dla osób, które już cierpią z jego powodu, jak i dla tych, którzy chcieliby się przed nim ustrzec.

Ciekawe, że oficjalna nauka ciągle jeszcze nie bardzo chce o tym mówić. Nie chce, ale zupełnie jawnie wykorzystuję wiedzę na ten temat. Na przykład PET – jest to powszechnie już stosowana metoda diagnostyczna, niezastąpiona wręcz w poszukiwaniu niewielkich przerzutów, która w zasadzie w całości opiera się na tym, że komórki raka wchłaniają znacznie większe ilości glukozy, niż jakakolwiek zdrowa tkanka. W przypadku PET medycyna to wie, ale w przypadku sugerowania nam, jak żyć, już nie bardzo. Wręcz przeciwnie - często pacjentów na oddziałach onkologii przez wiele dni żywi się dożylnie glukozą, żywiąc w ten sposób ich złośliwe guzy. Medycyna oficjalna nie tylko tu dziwnie milczy. To zresztą jeszcze inny temat. Zdaje się, temat pieniędzy. Choć, gdy czyta się doniesienia z ostatnich lat, to widać, że powolutku zaczyna się coś jakby zmieniać.

Jeden wpis na blogu, to dużo za mało, żeby pokazać, jak to jest z tym cukrem i dlaczego to jego sprzedaży zakazałbym w dniu walki z rakiem. Temat będę rozwijał w kolejnych wpisach. I tak podziwiam tych, którzy ten wpis doczytali do końca.

Pozdrawiam wytrwałych J

Ja_K.



piątek, 1 lutego 2013

Ciekawy artykuł o ludziach z tajgi

Przeczytałem przed chwilą niezwykle ciekawy, moim zdaniem, artykuł, zamieszczony w Onecie. Opowiada o odnalezionych przypadkiem ludziach, żyjących przez 40 lat w całkowitej izolacji w rosyjskiej tajdze. Była to rodzina, składająca się z ojca, matki i czworga dzieci. Członkowie tej rodziny nie mieli przez całe te 40 lat absolutnie żadnego kontaktu z innymi ludźmi. Nie trzeba też dodawać chyba, że nie były dla nich dostępne żadne zdobycze cywilizacji, od bieżącej wody, prądu czy gazu począwszy, a na lekarstwach i medycynie skończywszy. Mimo, że żyli w swej samotni w skrajnie, wydawałoby się, niekorzystnych warunkach (buty z kory lub żadne mimo czterdziestostopniowych mrozów, prymitywny i brudny dom, ubrania z konopii), udało im się przetrwać tak wiele lat. Wyobrażacie sobie taką zwykła, polską rodzinę z kilkorgiem dzieci (no, to już nie taka zwykła), która, żyjąc sobie gdzieś na jakimś osiedlu w jakimś mieście, przez czterdzieści lat nie korzysta ani razu z porady lekarza? Wyobrażacie sobie, że nasze dzieci mogłyby dorosnąć bez kropli syropu, bez antybiotyku, bez szczepionek? Zwłaszcza, gdyby bywały u nas zimy z czterdziestostopniowymi mrozami? Buty z kory...

Artykulik nie jest długi, a jest, myślę, pouczający, więc zachęcam do przeczytania. Jedno tylko, na co chciałbym jeszcze tu, na blogu, zwrócić uwagę - są tam takie oto dwa zdania: "Najsmutniejsze było to, że niedługo po odkryciu zaczęli chorować. W krótkim okresie zmarła matka i trójka dzieci." Czy to nie jest zastanawiające? Dalej mówi się o tym, że to choroby nerek doprowadziły do śmierci kobiet. Możliwe, jednak zestawienie faktów, tego, ze żyli w zdrowiu odcięci od świata w brudzie i zimnie przez czterdzieści lat, a zaczęli chorować i umierać niemal natychmiast, kiedy zaczęła do nich docierać cywilizacja, jest moim zdaniem wprost zdumiewające. I do tego fakt, ze przez te czterdzieści lat nie widzieli chleba, że młodsze dzieci NIGDY, do czasu spotkania z innymi ludźmi, go nie jadły. Wnioskuję, że po prostu nie uprawiali zbóż i nie jedli niczego, co by ze zbóż pochodziło. A potem pewnie tak. Z artykułu nie wynika to wprost, ale można doczytać się, że sytuacja tej rodzimy zaczęła być monitorowana, sądzę więc, że i do chleba zapewniono im dostęp i może do co poniektórych cywilizacyjnych ułatwień. Nie wiem, jak Wy, ale ja jestem przekonany, że właśnie to było ich zgubą.

wtorek, 29 stycznia 2013

Hiszpańscy naukowcy i mleko


Ostanie badania hiszpańskich naukowców dowodzą, że w pierwszym mleku matki (tzw. siarze) obecnych jest około 700 gatunków bakterii. Zdziwiony? Ja nie. To oczywiste, że układ odpornościowy jest jednym z tych, które są absolutnie decydujące o przeżyciu nowonarodzonego człowieczka. A ten, wobec sterylności życia płodowego, musi jak najszybciej nauczyć się, że są inne, niż jego własne, komórki i białka na świecie. Na dodatek układ trawienny, ten także potrzebuje silnego wsparcia ze strony drobnoustrojów, i to już od pierwszych dni. Bez bakterii zamieszkujących nasze jelita nie przeżylibyśmy nawet kilku dni. Dopełnieniem jest to, że między innym „zdrowa” i odpowiednia mieszanka bakterii jelitowych, jak mało co innego, odpowiada za sprawność naszego systemu immunologicznego. Zupełnie nie dziwi więc to, że tak nami posterowała ewolucja, żeby matki, nawet, jeśli Bóg wie ile siedzą pod prysznicem, i tak aplikowały swoim dzieciom właściwe bakterie w odpowiednich ilościach. Ciekawym spostrzeżeniem hiszpańskich badaczy matczynego mleka jest to, że mleko to jest tym uboższe w bakterie, im mniej typowy był przebieg ciąży i porodu. Przykładowo, kobiety rodzące przez cesarskie cięcie mają tychże bakterii w pokarmie znacząco mniej. Podobnie jest w przypadku kobiet, które nienaturalnie sporo przybrały w ciąży na wadze. Zresztą, dziecko rodzone siłami natury pierwszy, jakże ważny kontakt z bakteriami (które natychmiast, co ważne dla zdrowia dziecka, zasiedlają jego jamą ustną) ma już przechodząc przez kanał rodny matki. 

Co by nie mówić, kontakt z drobnoustrojami zdaje się być kluczowy dla prawidłowego rozwoju naszego systemu odpornościowego. I teraz.. wróćmy do starych czasów, gdy nie było jeszcze mydła, ba, gdy woda była tylko w bajorku albo wręcz w kałuży. Wyobrażacie sobie, jak ludzie wtedy w ogóle mogli żyć? Napij się dziś wody z kałuży, a będziesz miał szczęście, jak umrzesz niewiele cierpiąc. Czy to ta woda taka zła dzisiaj? Bo przecież ludzie kiedyś musieli taką pić i żyli. Otóż, niekoniecznie. Popatrz na Twojego przyjaciela – psa. Ten chłepcze sobie brunatną breję z tygodniowej, podsychającej już w upałach lata i nieco gnijącej kałuży i nic mu nie jest! Czy on jest aż tak różny od nas? Wcale nie. Tyle, że robi to odkąd się urodził. My, ludzie, jesteśmy dziś tak mało odporni na wszelkie infekcje, bo staramy się żyć skrajnie sterylnie i w sterylności staramy się wychowywać nasze dzieci. To pewne. Ale nie chcę nikogo tu namawiać, by nagle poił swoje dziecko wodą z pobliskiej rzeczki, w której od dawna wyzdychały wszystkie ryby. Nie chcę, bo ryzyko, że w takim czymś będzie coś, z czym organizm dziecka nie da sobie rady (bo nie dałby i psi), jest jednak znaczne. Tyle, że refleksja jest konieczna. Kto wie, czy dzisiejszy wysyp alergii, to nie skutek sterylizacji życia? Nasz system odpornościowy jednak istnieje i wobec nudy, jaką mu gwarantujemy myjąc się mydłem pięć razy dziennie i nie wkładając do ust niczego, co nie byłoby prędzej spasteryzowane, zaczyna po prostu atakować obce czynniki i białka, które w żaden sposób nam nie zagrażają (a czasem, coraz częściej, zaczyna atakować nasze własne, prawidłowe komórki, co bywa szczególnym dramatem).

Na koniec słowo jeszcze o dzidziusiach. Wszyscy wiemy, że niemowlaki ochoczo biorą do ust wszystko, co tylko wpadnie im w rączki. Niedawno wysnute przez innych badaczy hipotezy mówią o tym, ze to wcale nie dlatego, że są takie głodne, ani nie dlatego, że chcą poznać smak nieznanego, ale że to zjawisko o wiele starsze, niż nam się zdaje i bardzie związane z nasza biologią. Podobno chodzi o to, ze od zarania gatunku był to sposób na to, by dzieciaczki jak najwcześniej miały kontakt z jak największa ilością stosunkowo niegroźnych mikrobów (posadzki w jaskiniach rzadko były myte Domestosem). W ten sposób dzieci naszych przodków szybko uczyły swoje komórki odpornościowe prawidłowych reakcji, a to pozwalało im dożywać dojrzałego wieku (a nawet starości), bez jakiegokolwiek udziału medycyny i farmakologii. Ale to było zanim odkryliśmy, że możemy jeść zboża.

czwartek, 24 stycznia 2013

Dlaczego len?


Aaa… tak sobie, bez powodu. Na każdym zebraniu jest tak, że ktoś musi zgłosić się pierwszy, prawda? No, więc pierwszy zgłosił się len. Czy zajadali się jego nasionami nasi paleolityczni przodkowie? Nie wiem, chyba nie, ale nie w tym rzecz. W ogóle nie o to chodzi, że tamten styl życia, ten sprzed siedmiu, czy dziesięciu tysięcy lat, to jedyny właściwy, że nic nie można w nim zmienić. Nasi kumple (albo pratatusiowie i pramamusie) z przeszłości nie pojedli przecież wszystkich rozumów i pewnych, nawet bardzo dobrych dla nas rzeczy, mogli po prostu nie odkryć. Nie mówię więc – żyj, jak człowiek z ery paleolitycznej (choć takich, co tak mówią, zaczyna być coraz więcej). Mówię tylko – żyj tak, jak chce tego Twój organizm i jego biologia, ukształtowana przez miliony lat ery kamienia. Bądź pewien, że nowoczesna cywilizacja, rolnictwo, chleb z masłem, przemysł oraz wygodny fotel w biurze, w którym, denerwując się o wszystko, spędzasz dziesięć godzin każdego niemal dnia swojego życia, że to wszystko za szybko przyszło i że nie byliśmy w stanie być na to gotowi. I że nadal gotowi nie jesteśmy. Za mało pokoleń. O jakieś dziesięć tysięcy, przynajmniej.

No to co z tym lnem? Wspaniała roślina. Na dodatek znana w naszym kraju i wykorzystywana od dawna. Mój tata mówi, że kiedy on był dzieciakiem i mieszkał z rodzicami i z licznym jego rodzeństwem w górach, to oni wtedy innego oleju w ogóle nie używali. Tylko lniany. I tu akurat dobrze robili. Dlaczego? To proste - olej lniany (tłoczony z nasion lnu tradycyjnymi metodami) zawiera bardzo dużo kwasów tłuszczowych nienasyconych Omega-3 (a właściwie jednego z nich, kwasu α-linolenowego ALA). NNKT (Niezbędne Nienasycone Kwasy Tłuszczowe) Omega-3, to diabelnie ważny składnik naszego pożywienia. Ważny głównie dlatego, że odpowiedzialny za gaszenie pożarów w naszych ciałach. Kwasy z grupy O-3, to po prostu rewelacyjne, naturalne środki przeciwzapalne. Mają też wiele innych cech i zadań w naszym organizmie - na przykład bez nich nie będzie się rozwijał mózg, bo NNKT O-3 są podstawowym jego budulcem. Poza tym kwasy te są również konieczne przy produkcji kilku ważnych dla nas hormonów, choćby tych odpowiedzialnych za dobry nastrój (stąd wielu specjalistów od depresji zaczyna leczenie od polecenia zwiększenia spożycia tłustych morskich ryb).

Jedną z podstawowych reguł odpowiedzialnych za zdrowie człowieka przez miliony lat była odpowiednia proporcja pomiędzy dostarczanymi w diecie kwasami Omega-3, a kwasami Omega-6. Te drugie, dla odmiany, odpowiedzialne są za wzniecanie pożarów. Są równie ważne, bo stan zapalny, to często coś pożądanego dla naszego zdrowia. Jednak niedobór Omega-3 powoduje, że pożary w naszym ciele wybuchają nie tam, gdzie trzeba, nie z tych powodów, co trzeba i o wiele częściej, niż trzeba. 

To zakłócenie proporcji pomiędzy ilością dostarczanych do organizmu kwasów Omega-3 i Omega-6 zdaje się być jedną z absolutnie podstawowych przyczyn eksplozji zachorowań na niemal wszystkie choroby cywilizacyjne. Jest tak, bo prawie wszystkie z tych chorób powstają właśnie z udziałem stanu zapalnego. Wygląda na przykład na to, że to nie sama obecność „złego” cholesterolu we krwi powoduje choroby układu krążenia, ale dopiero stan zapalny, który powstaje w płytce miażdżycowej osiadłej na ściance tętnicy. Nie inaczej jest z większością złośliwych nowotworów – one też wywodzą się z niewielkich zmian nowotworowych, które normalnie byłyby zniszczone przez układ odpornościowy, ale nie są, bo procesy związane z niepożądanym stanem zapalnym nie pozwalają komórkom układu odpornościowego wejść do akcji i zniszczyć mikrozmianę nowotworową w zalążku. Zresztą, nawet później, gdy nowotwór ma już znaczne rozmiary, to i tak układ odpornościowy, choć byłby często w stanie, to nie może zwalczyć guza, bo ten skutecznie podtrzymuje stan zapalny w swoim sąsiedztwie, na dodatek zakwaszając to sąsiedztwo i dosłownie nie wpuszczając „wojsk obronnych” naszego organizmu na swoje terytorium.

Wiele tu będzie w przyszłości na ten temat, bo braki w dostarczaniu naszym organizmom kwasów Omega-3 są z pewnością jednym z podstawowych powodów wzrostu ilości zachorowań na większość chorób cywilizacyjnych. I ma to odniesienie nie tylko do lnu, rzecz jasna.

A co do samego lnu – warto korzystać z dobrodziejstw, jakie ma w sobie. Konkretne sposoby? Jest kilka. Olej lniany do wszystkiego, co na zimno. O ile jest tłoczony na zimno i nie poddawany żadnej dodatkowej obróbce, jest bardzo bogaty w Omega-3. Można dodawać go do wszystkiego, co tylko przyjdzie nam do głowy, byleby tylko go nie podgrzewać. Fakt, ma specyficzny smak i aromat, ale nawet, jeśli ktoś nie polubi od razu, to z czasem się przyzwyczai, a po kolejnych kilku tygodniach po prostu polubi bardzo. Ja sam uwielbiam go od pierwszego posmakowania i uważam za coś pysznego. A dlaczego tylko na zimno? Bo podgrzewany lub wystawiony na światło (albo jedno i drugie łącznie, co gorsza), szybko się utlenia i traci te tak pożądane przez nas właściwości. Więc kupujemy bardzo świeży, najlepiej wprost z olejarni i trzymamy w lodówce w ciemnej buteleczce.

Można też wcinać samo siemię. W handlu na stoiskach ze zdrową żywnością dostępne jest takie w pudełeczkach, oczyszczone. Oczyszczone i… odtłuszczone, niestety. To dobre źródło błonnika, ale kwasów O-3 już chyba nie aż tak. Więc co? Więc można mielić samemu? Jasne! Ot po prostu, w jakimś młynku czy malakserze. Można tez inaczej, jak ja czasem – mała garstka wprost do ust i powolne rozgryzanie. No, niektórzy zalecają wcześniejsze namaczanie. Namaczać można, jest wtedy nieco smaczniejszy, łatwiej się rozgryza, ale jest też nieco śluzowaty (mnie to akurat ani trochę nie przeszkadza, więc jak mam czas, to moczę to sobie w szklaneczce godzinę lub dwie). Zresztą, każdy, jak sobie za perę złotych kupi pół kilo siemienia lnianego, to sam będzie wiedział, jak ma toto wykorzystać. Tylko uwaga – siemię ma w sobie sporo kalorii. Trzeba się wczuć w człowieka dawnych czasów. Garstka, i najedzony. Nie więcej.

Surowe siemię lniane ma jeszcze jedną cechę – zawiera troszkę amigdaliny, zwanej też letrilem lub witaminą B17. Będzie tu jeszcze sporo o tym czymś mowa. Ja powiem jedno (z doświadczenia) – otruć się amigdaliną spożywaną w nasionach niełatwo. A czy leczy? Moim zdaniem mechanizm jest logiczny, ale o tym też innym razem.


wtorek, 22 stycznia 2013

Zdrowe życie - trudna rzecz


Jedno jest pewne – to nie będzie łatwe. Właściwie, dla wielu niemożliwe. Jeśli coś robiła babka, potem mama i teraz robisz to Ty, jeśli robią tak samo właściwie wszyscy w koło, to trudno będzie Tobie powiedzieć sobie, że to nie jest dobre. A jeszcze trudniej będzie wyjaśnić to innym. I nawet, jeśli się przekonasz, jeśli wszystkie argumenty ułożą się Tobie w spójną całość (którą są w istocie), to wiedz, że najtrudniejsze przed Tobą.

Nasi przodkowie przez setki tysięcy… a tam, setki tysięcy - więcej nawet, niż dwa miliony lat, żyli sobie w tym swoim paleolicie i kształtowali nasz gatunek. Urządzali go niejako od środka, nadając formę genetyczną, a co za tym idzie, biologiczną. A może odwrotnie (bardziej ewolucyjnie), biologia gatunku wymuszona środowiskiem odciskała się w jego genach. Miała czas. Wystarczająco dużo czasu. A potem przyszła era rolnicza i ledwie w kilka tysięcy lat sprawiła, że wszystko jest całkiem odwrotnie. Paleolit – dwa miliony lat, jakieś sto tysięcy pokoleń. Era rolnicza – powiedzmy, dziesięć tysięcy lat, maksymalnie, bo dla większości plemion sześć lub siedem. Trzysta pokoleń. Rozumiesz?

 Dla naszej świadomości dziesięć tysięcy lat ostatniej historii, to bardzo wiele, to praktycznie cała historia, prędzej prawie nic się nie wydarzyło, a wszystko, co w książkach, dotyczy właśnie tego okresu. Ale dla naszej biologii to jedno tyknięcie zegara (no, może dziesięć tyknięć), zwyczajnie za mało, by coś mogło się zmienić. Zaś dwa miliony lat paleolitu, to czas dość długi, by ukształtować gatunek.

Inaczej. Jedna z podstawowych spraw – nie powinieneś jednocześnie jeść pokarmu zawierającego tłuszcze i pokarmu zawierającego węglowodany. Nasi przodkowie nigdy tak nie robili. Jak udało im się upolować antylopę albo fokę, wcinali mięso i nie robili sobie przystawek z ziemniaczków. A jeśli już trafili pod drzewo z jakimiś smacznymi owocami, to nie zawracali sobie głowy polowaniem. I słusznie. Pokarmy bogate w tłuszcze są, jak się okazuje, fenomenalnym dla nas pokarmem.  Jesteśmy w stu procentach przystosowani do tego, by było to dla nas główne źródło energii i niezbędnych składników odżywczych. W połączeniu z białkiem (a więc w mięsie, w orzechach, w niektórych nasionach) wręcz wyśmienite. Jest jednak problem, który polega na tym, że jeśli do naszego żołądka trafia na raz kawałek mięsa, a obok niego, w tym samym czasie kilka ziemniaków, to węglowodany zawarte w tych drugich niejako przeprogramowują nasz metabolizm tłuszczów i stają się one (te tłuszcze) o wiele mniej dla nas zdrowe. A węglowodany, jak to węglowodany, same w sobie, zbyt zdrowe nie są (choć potrafią być cennym źródłem energii, zwłaszcza, gdy akurat od dłuższego czasu nie ma czego upolować).

Do czego zmierzam? Popatrz na stół, na talerze w swoim domu, kiedy są jeszcze na nich Wasze dania. Nieważne co to, czy śniadanie, obiad, deser, czy kolacja. Przypomnij sobie, jak wyglądały wczoraj, czy przedwczoraj. Niewielka szansa, żebyś znalazł taki przypadek, żeby tłuszcze nie były w nich łączone z węglowodanami. Gulasz z kaszą, kurczak z ryżem, schabowy z ziemniakami, chleb z masłem, mleko z płatkami, sos z tłuszczu z mięsa, z masła i mąki. Niszczysz tym swoje zdrowie. Tylko że nawet, jeśli się z tym zgodzisz, to albo przekonasz do tego wszystkich Twoich bliskich, albo… będzie miedzy wami coraz gorzej.

Albo weźmy co innego – cukier. Ten na dobre pojawił się w naszej kuchni raptem ze dwieście lat temu i od tego czasu jego spożycie rośnie we wprost niewiarygodnym tempie. Cukier, czyli sacharoza, jest w mgnieniu oka rozkładany na prostsze od siebie fruktozę i glukozę, a spożyty, natychmiast podnosi poziom tej drugiej we krwi. O tym będzie jeszcze sporo, ale teraz przyjmijmy tylko za fakt, że to naprawdę bardzo bardzo źle. I co? Zrezygnujesz z ciasta na imieninach cioci? Namówisz żonę, żeby wyrzuciła z domu wszystkie blachy do pieczenia? A męża namówisz na to, by przestał lubić sernik teściowej? Albo żeby nie słodził już herbaty? Żeby nie pił więcej drinków z Colą? Zapewniam Cię, że nawet, jeśli pojmiesz i zaakceptujesz wszystko to, o czym będzie tu mowa, to i tak niemal nie masz szans, żeby w zgodzie z tym zacząć żyć. Niestety. No chyba, że… nie, tego Tobie nie życzę.

piątek, 18 stycznia 2013

Niech nasze dzieci żyją długo i pięknie


Zastanawiałeś się kiedyś, co się z nami dzieje? Powinieneś, bo nie jest dobrze. Całkiem niedawno grupa amerykańskich lekarzy przekazała światu wnioski z badań, które sprowadzały się do jednego – ze zdrowiem ludzi w krajach uprzemysłowionych będzie coraz gorzej. Jednym z bardziej drastycznych przekazów był ten, że oto nadchodzą czasy, w których dzieci coraz częściej żyły będą krócej, niż ich rodzice. Innymi słowy stwierdzili, że postęp medyczny przestanie nadążać za tym, jak bardzo niszczymy siebie sami ogólnym postępem cywilizacyjnym. Wspaniale? Nie bardzo.

Wydaje się, że wszystko zaczęło się kilka tysięcy lat temu, za sprawą tak zwanej rewolucji neolitycznej. Rewolucja ta, to nic innego, jak przestawienie się wielu ludów zamieszkujących Ziemię z łowiecko-zbierackiego trybu życia na tryb rolniczy. Wywołało to pogorszenie zdrowotności ludzi, a w ślad za tym drastyczne skrócenie średniej długości ich życia (a zwłaszcza częstości dożywania wieku średniego i, tym bardziej, podeszłego).  Do rewolucji neolitycznej postęp cywilizacyjny całkiem niedawno dorzucił rewolucję przemysłową, a ta spowodowała kolejne niekorzystne zmiany w takich dziedzinach naszego życia, jak sposób odżywiania, zakres aktywności fizycznej, jakość środowiska, nadmierna sterylność życia, wzmożony kontakt z nieobojętnymi substancjami chemicznymi, a później wysokoprzetworzone produkty przemysłu spożywczego, konserwanty i ciągły stres.

Wszystko to, o czym mowa w poprzednim akapicie,  wszystko to razem, złożyło się na bardzo głębokie zmiany w funkcjonowaniu naszych organizmów, niosąc za sobą wręcz pojawienie się wielu nieznanych prędzej chorób, a w przypadku innych doprowadzając do bardzo wysokich, nienotowanych przez miliony lat historii naszego gatunku współczynników zachorowalności. I tylko rozwojowi medycyny oraz w pewnym stopniu farmakologii zawdzięczmy to, że możemy ciągle być świadkami narodzin naszych wnuków, a czasem i prawnuków. Wiele wskazuje jednak na to, że jeśli się za siebie nie weźmiemy, będziemy raczej świadkami ich ciężkich chorób, sami chorując równie poważnie.

Czy ja gadam od rzeczy, czy prawię tu farmazony? „Wyluzuj gościu” – myślisz sobie? Nie masz racji. Jeszcze niedawno sam, choć świadom tego, że cywilizacja wpędza nas w pewne problemy, daleki byłem od pokazywania palcem, gdzie są przyczyny, gdzie wina. Ale odkąd i mnie przydarzył się bliski kontakt z chorobą nowotworową bardzo młodego człowieka, zacząłem myśleć, szukać, czytać, a co najważniejsze, starać się zrozumieć. Dziś, po dwóch latach, jasnymi stało się dla mnie wiele rzeczy, o których prędzej nie miałem zielonego pojęcia, zrozumiałem działanie wielu mechanizmów, z istnienia których nie zdawałem sobie sprawy i nauczyłem się wiele o tym, jak funkcjonują nasze organizmy. I o tym wszystkim będę tu pisał. Pamiętał będę przy tym, by moja mowa była prosta i by jasno wynikało z niej, czego jestem pewien, a co pozostaje w sferze hipotez i przypuszczeń. I postaram się nie nudzić.

Zastanawiasz się, kim jestem? Nie, nie jestem sfrustrowanym, zgorzkniałym pierdzielem. Mój syn żyje i ma się dobrze i wedle wszelkiej medycznej wiedzy tak winno pozostać.  Jestem więc poniekąd szczęśliwy. Tym bardziej, że potrafię docenić piękno świata i życia i że mam wokół siebie wiele pięknej miłości i dobra. Posiadłszy jednak wiedzę związaną z zagadnieniami opisywanymi powyżej, nie mogę siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak bezwiednie, a czasem wręcz przekonani o dobroczynności naszych działań, szkodzimy sobie i naszym dzieciom. Dlatego ten blog. I dlatego, że każdy z nas wiele może zrobić, byśmy sami, a także nasze dzieci, żyli dłużej i zdrowiej. Nie na wszystko mamy wpływ, ale na wiele, naprawdę bardzo wiele.



środa, 16 stycznia 2013

Framaceutyczna rządza pieniądza


   Pomyślałem sobie, że rozpocznę dziś moje blogowanie. Tak po mojemu, według własnego pomysłu i według własnych przekonań. Pomyślałem sobie, że dziś umieszczę w blogu pierwszy wpis dotyczący tego, jak powinniśmy (moim zdaniem) żyć, by coś, co zwiemy chorobami cywilizacyjnymi, trzymało się od nas z daleka. Ale tak się składa, że zupełnie przed chwilą obejrzałem na Onecie materiał filmowy dotyczący przemysłu farmaceutycznego, a ściślej tego, jak ten przemysł liczy się z pieniędzmi, a nie z walką z chorobami. W blisko godzinnym (z reklamami, niestety) filmiku opisywane są mechanizmy blokujące dostęp do leków dla mniej zamożnych ludzi oraz sama idea mówiąca o tym, że firmy farmaceutyczne, to firmy działające dla zysku, że to zysk jest ich celem, a nie zdrowie pacjentów. Dokładnie tak. Można być wręcz pewnym, że zdrowie pacjenta jest dla tych koncernów narzędziem, albo nawet, że tym narzędziem jest ich choroba. Stąd, i weźmy to jako pewnik, wielkie farmaceutyczne firmy (a dziesięć największych, to prawie wszystkie, które mają znaczenie) nie są zainteresowane tym, byśmy byli zdrowi, te firmy są zainteresowane tym, byśmy byli na coś leczeni. A jeśli do tego dodać fakt, iż są one (te firmy) własnością innych korporacji i że za ich działania nie odpowiadają jednostki, a całe, często niełatwe do określenia dla kogoś z zewnątrz, gremia, można sobie łatwo wyobrazić, że coś takiego, jak etyka, nie ma w ich strategicznym działaniu żadnego zastosowania. Zastosowanie mają pieniądze.

   Tak naprawdę ten sam schemat, schemat rządzy pieniądza i podporządkowania działań zyskom, można swobodnie przypisać do jakiejkolwiek innej branży przemysłu. Także do branży spożywczej. A skoro tak, to śmiało możemy założyć, że od tej strony, od strony tego, co możemy kupić, albo co wręcz kupić musimy, by żyć, nie chroni nas nic. Nie mamy żadnej gwarancji, że to, co spożywamy, albo nawet to, czym się leczymy, rzeczywiście służy nam i naszemu zdrowiu, a nie jedynie portfelom tegoż producentów. Powiedziałbym nawet, że mamy niemal pewność, że to, co wkładamy właśnie do ust, w jakiś sposób nas zabija.


Pozdrawiam

Ja C.  

wtorek, 15 stycznia 2013

Ciągle się waham

Ciągle się waham, czy aby na pewno chcę tego, czy ma to jakiś sens, czy jestem w stanie komukolwiek pomóc. Bo jeśli chcę tu pisać o tym, co robić, jak żyć, by ustrzec się przed zachorowaniem na te najgorsze dzisiejsze choróbska, to chyba tylko po to, by ktoś, choć jeden ktoś, uchronił się od tragedii. No, może jeszcze po to, by dla siebie samego uporządkować tę wiedzę, bo dziś ona tylko w mojej głowie, a to nie jest idealne miejsce dla niej.

Nie wiem. Znaczy, wiem to jedno, że skoro już musimy chorować i umierać, to ideałem byłby taki świat, w którym rodzice zawsze umierają prędzej niż ich dzieci, i nigdy nie umierają prędzej, niż ich dzieci staną się dorosłe i samodzielne, a wnuki na tyle duże, by pamiętały, że miały wspaniałych dziadków. Dobra, OK, to jest argument.

Od razu mówię, że nie jestem nawiedzonym wariatem. Nie o to chodzi, że uważam, że mam patent na zdrowotną wolność. Mam jednak wiele spostrzeżeń, mam wiele przeczytanych i przeanalizowanych artykułów i mam w tych kwestiach własne zdanie.

Jest pewne, że to jak żyjemy, ma niesamowity wpływ na nasze zdrowie. Podyskutujmy więc tutaj o tym, zastanówmy się, pomyślmy. Mamy wiele do zrobienia w kwestii zdrowia i długości życia nas i naszych najbliższych. Niech to będzie jedno z miejsc, w którym o tym będzie mowa. I niech nam nie zabraknie mądrości.

niedziela, 13 stycznia 2013

Cześć

Tak, to Ciebie witam. Cześć. Jesteś tu. To dobrze.

Słyszałeś, albo słyszałaś może (po angielsku łatwiej się bloguje) o czym rozmawiali niedawno spotkani przez Ciebie ludzie? Sąsiadka i jakiś jej znajomy. Nie, nie było mnie tam, ale ja wiem, o czym. Ktoś z ulicy obok, a może z Twojego bloku, lub z Twojego osiedla szczęśliwych ludzi, albo ciotka, a może jej córka, ktoś... ma raka. O cholera. Ale co tam, minąłeś ich (albo minęłaś), poszedłeś dalej, przez chwilkę tylko będąc świadkiem tych okropności. Brrr... Tak, mówili coś o operacji, o chemii, o włosach, których nie ma. I o tym, że to chyba już koniec. Chyba. Lekarze mówią, że na pewno. No, nie całkiem tak mówią, bo nie chcą umniejszać swojej roli, ale.. Nie o tym mówili tamci? Na prawdę nie o tym? Prędzej czy później ich spotkasz. Taki mamy dziś świat. I oby nie mówili o Tobie.

O tym będzie ten blog. Żeby nie mówili o Tobie. A jeśli już mówią, to żeby, o ile tylko się da, gadać przestali i po to, by kiedyś tam, całkiem szczerze, powiedzieli Tobie "dzień dobry".