wtorek, 29 stycznia 2013

Hiszpańscy naukowcy i mleko


Ostanie badania hiszpańskich naukowców dowodzą, że w pierwszym mleku matki (tzw. siarze) obecnych jest około 700 gatunków bakterii. Zdziwiony? Ja nie. To oczywiste, że układ odpornościowy jest jednym z tych, które są absolutnie decydujące o przeżyciu nowonarodzonego człowieczka. A ten, wobec sterylności życia płodowego, musi jak najszybciej nauczyć się, że są inne, niż jego własne, komórki i białka na świecie. Na dodatek układ trawienny, ten także potrzebuje silnego wsparcia ze strony drobnoustrojów, i to już od pierwszych dni. Bez bakterii zamieszkujących nasze jelita nie przeżylibyśmy nawet kilku dni. Dopełnieniem jest to, że między innym „zdrowa” i odpowiednia mieszanka bakterii jelitowych, jak mało co innego, odpowiada za sprawność naszego systemu immunologicznego. Zupełnie nie dziwi więc to, że tak nami posterowała ewolucja, żeby matki, nawet, jeśli Bóg wie ile siedzą pod prysznicem, i tak aplikowały swoim dzieciom właściwe bakterie w odpowiednich ilościach. Ciekawym spostrzeżeniem hiszpańskich badaczy matczynego mleka jest to, że mleko to jest tym uboższe w bakterie, im mniej typowy był przebieg ciąży i porodu. Przykładowo, kobiety rodzące przez cesarskie cięcie mają tychże bakterii w pokarmie znacząco mniej. Podobnie jest w przypadku kobiet, które nienaturalnie sporo przybrały w ciąży na wadze. Zresztą, dziecko rodzone siłami natury pierwszy, jakże ważny kontakt z bakteriami (które natychmiast, co ważne dla zdrowia dziecka, zasiedlają jego jamą ustną) ma już przechodząc przez kanał rodny matki. 

Co by nie mówić, kontakt z drobnoustrojami zdaje się być kluczowy dla prawidłowego rozwoju naszego systemu odpornościowego. I teraz.. wróćmy do starych czasów, gdy nie było jeszcze mydła, ba, gdy woda była tylko w bajorku albo wręcz w kałuży. Wyobrażacie sobie, jak ludzie wtedy w ogóle mogli żyć? Napij się dziś wody z kałuży, a będziesz miał szczęście, jak umrzesz niewiele cierpiąc. Czy to ta woda taka zła dzisiaj? Bo przecież ludzie kiedyś musieli taką pić i żyli. Otóż, niekoniecznie. Popatrz na Twojego przyjaciela – psa. Ten chłepcze sobie brunatną breję z tygodniowej, podsychającej już w upałach lata i nieco gnijącej kałuży i nic mu nie jest! Czy on jest aż tak różny od nas? Wcale nie. Tyle, że robi to odkąd się urodził. My, ludzie, jesteśmy dziś tak mało odporni na wszelkie infekcje, bo staramy się żyć skrajnie sterylnie i w sterylności staramy się wychowywać nasze dzieci. To pewne. Ale nie chcę nikogo tu namawiać, by nagle poił swoje dziecko wodą z pobliskiej rzeczki, w której od dawna wyzdychały wszystkie ryby. Nie chcę, bo ryzyko, że w takim czymś będzie coś, z czym organizm dziecka nie da sobie rady (bo nie dałby i psi), jest jednak znaczne. Tyle, że refleksja jest konieczna. Kto wie, czy dzisiejszy wysyp alergii, to nie skutek sterylizacji życia? Nasz system odpornościowy jednak istnieje i wobec nudy, jaką mu gwarantujemy myjąc się mydłem pięć razy dziennie i nie wkładając do ust niczego, co nie byłoby prędzej spasteryzowane, zaczyna po prostu atakować obce czynniki i białka, które w żaden sposób nam nie zagrażają (a czasem, coraz częściej, zaczyna atakować nasze własne, prawidłowe komórki, co bywa szczególnym dramatem).

Na koniec słowo jeszcze o dzidziusiach. Wszyscy wiemy, że niemowlaki ochoczo biorą do ust wszystko, co tylko wpadnie im w rączki. Niedawno wysnute przez innych badaczy hipotezy mówią o tym, ze to wcale nie dlatego, że są takie głodne, ani nie dlatego, że chcą poznać smak nieznanego, ale że to zjawisko o wiele starsze, niż nam się zdaje i bardzie związane z nasza biologią. Podobno chodzi o to, ze od zarania gatunku był to sposób na to, by dzieciaczki jak najwcześniej miały kontakt z jak największa ilością stosunkowo niegroźnych mikrobów (posadzki w jaskiniach rzadko były myte Domestosem). W ten sposób dzieci naszych przodków szybko uczyły swoje komórki odpornościowe prawidłowych reakcji, a to pozwalało im dożywać dojrzałego wieku (a nawet starości), bez jakiegokolwiek udziału medycyny i farmakologii. Ale to było zanim odkryliśmy, że możemy jeść zboża.

czwartek, 24 stycznia 2013

Dlaczego len?


Aaa… tak sobie, bez powodu. Na każdym zebraniu jest tak, że ktoś musi zgłosić się pierwszy, prawda? No, więc pierwszy zgłosił się len. Czy zajadali się jego nasionami nasi paleolityczni przodkowie? Nie wiem, chyba nie, ale nie w tym rzecz. W ogóle nie o to chodzi, że tamten styl życia, ten sprzed siedmiu, czy dziesięciu tysięcy lat, to jedyny właściwy, że nic nie można w nim zmienić. Nasi kumple (albo pratatusiowie i pramamusie) z przeszłości nie pojedli przecież wszystkich rozumów i pewnych, nawet bardzo dobrych dla nas rzeczy, mogli po prostu nie odkryć. Nie mówię więc – żyj, jak człowiek z ery paleolitycznej (choć takich, co tak mówią, zaczyna być coraz więcej). Mówię tylko – żyj tak, jak chce tego Twój organizm i jego biologia, ukształtowana przez miliony lat ery kamienia. Bądź pewien, że nowoczesna cywilizacja, rolnictwo, chleb z masłem, przemysł oraz wygodny fotel w biurze, w którym, denerwując się o wszystko, spędzasz dziesięć godzin każdego niemal dnia swojego życia, że to wszystko za szybko przyszło i że nie byliśmy w stanie być na to gotowi. I że nadal gotowi nie jesteśmy. Za mało pokoleń. O jakieś dziesięć tysięcy, przynajmniej.

No to co z tym lnem? Wspaniała roślina. Na dodatek znana w naszym kraju i wykorzystywana od dawna. Mój tata mówi, że kiedy on był dzieciakiem i mieszkał z rodzicami i z licznym jego rodzeństwem w górach, to oni wtedy innego oleju w ogóle nie używali. Tylko lniany. I tu akurat dobrze robili. Dlaczego? To proste - olej lniany (tłoczony z nasion lnu tradycyjnymi metodami) zawiera bardzo dużo kwasów tłuszczowych nienasyconych Omega-3 (a właściwie jednego z nich, kwasu α-linolenowego ALA). NNKT (Niezbędne Nienasycone Kwasy Tłuszczowe) Omega-3, to diabelnie ważny składnik naszego pożywienia. Ważny głównie dlatego, że odpowiedzialny za gaszenie pożarów w naszych ciałach. Kwasy z grupy O-3, to po prostu rewelacyjne, naturalne środki przeciwzapalne. Mają też wiele innych cech i zadań w naszym organizmie - na przykład bez nich nie będzie się rozwijał mózg, bo NNKT O-3 są podstawowym jego budulcem. Poza tym kwasy te są również konieczne przy produkcji kilku ważnych dla nas hormonów, choćby tych odpowiedzialnych za dobry nastrój (stąd wielu specjalistów od depresji zaczyna leczenie od polecenia zwiększenia spożycia tłustych morskich ryb).

Jedną z podstawowych reguł odpowiedzialnych za zdrowie człowieka przez miliony lat była odpowiednia proporcja pomiędzy dostarczanymi w diecie kwasami Omega-3, a kwasami Omega-6. Te drugie, dla odmiany, odpowiedzialne są za wzniecanie pożarów. Są równie ważne, bo stan zapalny, to często coś pożądanego dla naszego zdrowia. Jednak niedobór Omega-3 powoduje, że pożary w naszym ciele wybuchają nie tam, gdzie trzeba, nie z tych powodów, co trzeba i o wiele częściej, niż trzeba. 

To zakłócenie proporcji pomiędzy ilością dostarczanych do organizmu kwasów Omega-3 i Omega-6 zdaje się być jedną z absolutnie podstawowych przyczyn eksplozji zachorowań na niemal wszystkie choroby cywilizacyjne. Jest tak, bo prawie wszystkie z tych chorób powstają właśnie z udziałem stanu zapalnego. Wygląda na przykład na to, że to nie sama obecność „złego” cholesterolu we krwi powoduje choroby układu krążenia, ale dopiero stan zapalny, który powstaje w płytce miażdżycowej osiadłej na ściance tętnicy. Nie inaczej jest z większością złośliwych nowotworów – one też wywodzą się z niewielkich zmian nowotworowych, które normalnie byłyby zniszczone przez układ odpornościowy, ale nie są, bo procesy związane z niepożądanym stanem zapalnym nie pozwalają komórkom układu odpornościowego wejść do akcji i zniszczyć mikrozmianę nowotworową w zalążku. Zresztą, nawet później, gdy nowotwór ma już znaczne rozmiary, to i tak układ odpornościowy, choć byłby często w stanie, to nie może zwalczyć guza, bo ten skutecznie podtrzymuje stan zapalny w swoim sąsiedztwie, na dodatek zakwaszając to sąsiedztwo i dosłownie nie wpuszczając „wojsk obronnych” naszego organizmu na swoje terytorium.

Wiele tu będzie w przyszłości na ten temat, bo braki w dostarczaniu naszym organizmom kwasów Omega-3 są z pewnością jednym z podstawowych powodów wzrostu ilości zachorowań na większość chorób cywilizacyjnych. I ma to odniesienie nie tylko do lnu, rzecz jasna.

A co do samego lnu – warto korzystać z dobrodziejstw, jakie ma w sobie. Konkretne sposoby? Jest kilka. Olej lniany do wszystkiego, co na zimno. O ile jest tłoczony na zimno i nie poddawany żadnej dodatkowej obróbce, jest bardzo bogaty w Omega-3. Można dodawać go do wszystkiego, co tylko przyjdzie nam do głowy, byleby tylko go nie podgrzewać. Fakt, ma specyficzny smak i aromat, ale nawet, jeśli ktoś nie polubi od razu, to z czasem się przyzwyczai, a po kolejnych kilku tygodniach po prostu polubi bardzo. Ja sam uwielbiam go od pierwszego posmakowania i uważam za coś pysznego. A dlaczego tylko na zimno? Bo podgrzewany lub wystawiony na światło (albo jedno i drugie łącznie, co gorsza), szybko się utlenia i traci te tak pożądane przez nas właściwości. Więc kupujemy bardzo świeży, najlepiej wprost z olejarni i trzymamy w lodówce w ciemnej buteleczce.

Można też wcinać samo siemię. W handlu na stoiskach ze zdrową żywnością dostępne jest takie w pudełeczkach, oczyszczone. Oczyszczone i… odtłuszczone, niestety. To dobre źródło błonnika, ale kwasów O-3 już chyba nie aż tak. Więc co? Więc można mielić samemu? Jasne! Ot po prostu, w jakimś młynku czy malakserze. Można tez inaczej, jak ja czasem – mała garstka wprost do ust i powolne rozgryzanie. No, niektórzy zalecają wcześniejsze namaczanie. Namaczać można, jest wtedy nieco smaczniejszy, łatwiej się rozgryza, ale jest też nieco śluzowaty (mnie to akurat ani trochę nie przeszkadza, więc jak mam czas, to moczę to sobie w szklaneczce godzinę lub dwie). Zresztą, każdy, jak sobie za perę złotych kupi pół kilo siemienia lnianego, to sam będzie wiedział, jak ma toto wykorzystać. Tylko uwaga – siemię ma w sobie sporo kalorii. Trzeba się wczuć w człowieka dawnych czasów. Garstka, i najedzony. Nie więcej.

Surowe siemię lniane ma jeszcze jedną cechę – zawiera troszkę amigdaliny, zwanej też letrilem lub witaminą B17. Będzie tu jeszcze sporo o tym czymś mowa. Ja powiem jedno (z doświadczenia) – otruć się amigdaliną spożywaną w nasionach niełatwo. A czy leczy? Moim zdaniem mechanizm jest logiczny, ale o tym też innym razem.


wtorek, 22 stycznia 2013

Zdrowe życie - trudna rzecz


Jedno jest pewne – to nie będzie łatwe. Właściwie, dla wielu niemożliwe. Jeśli coś robiła babka, potem mama i teraz robisz to Ty, jeśli robią tak samo właściwie wszyscy w koło, to trudno będzie Tobie powiedzieć sobie, że to nie jest dobre. A jeszcze trudniej będzie wyjaśnić to innym. I nawet, jeśli się przekonasz, jeśli wszystkie argumenty ułożą się Tobie w spójną całość (którą są w istocie), to wiedz, że najtrudniejsze przed Tobą.

Nasi przodkowie przez setki tysięcy… a tam, setki tysięcy - więcej nawet, niż dwa miliony lat, żyli sobie w tym swoim paleolicie i kształtowali nasz gatunek. Urządzali go niejako od środka, nadając formę genetyczną, a co za tym idzie, biologiczną. A może odwrotnie (bardziej ewolucyjnie), biologia gatunku wymuszona środowiskiem odciskała się w jego genach. Miała czas. Wystarczająco dużo czasu. A potem przyszła era rolnicza i ledwie w kilka tysięcy lat sprawiła, że wszystko jest całkiem odwrotnie. Paleolit – dwa miliony lat, jakieś sto tysięcy pokoleń. Era rolnicza – powiedzmy, dziesięć tysięcy lat, maksymalnie, bo dla większości plemion sześć lub siedem. Trzysta pokoleń. Rozumiesz?

 Dla naszej świadomości dziesięć tysięcy lat ostatniej historii, to bardzo wiele, to praktycznie cała historia, prędzej prawie nic się nie wydarzyło, a wszystko, co w książkach, dotyczy właśnie tego okresu. Ale dla naszej biologii to jedno tyknięcie zegara (no, może dziesięć tyknięć), zwyczajnie za mało, by coś mogło się zmienić. Zaś dwa miliony lat paleolitu, to czas dość długi, by ukształtować gatunek.

Inaczej. Jedna z podstawowych spraw – nie powinieneś jednocześnie jeść pokarmu zawierającego tłuszcze i pokarmu zawierającego węglowodany. Nasi przodkowie nigdy tak nie robili. Jak udało im się upolować antylopę albo fokę, wcinali mięso i nie robili sobie przystawek z ziemniaczków. A jeśli już trafili pod drzewo z jakimiś smacznymi owocami, to nie zawracali sobie głowy polowaniem. I słusznie. Pokarmy bogate w tłuszcze są, jak się okazuje, fenomenalnym dla nas pokarmem.  Jesteśmy w stu procentach przystosowani do tego, by było to dla nas główne źródło energii i niezbędnych składników odżywczych. W połączeniu z białkiem (a więc w mięsie, w orzechach, w niektórych nasionach) wręcz wyśmienite. Jest jednak problem, który polega na tym, że jeśli do naszego żołądka trafia na raz kawałek mięsa, a obok niego, w tym samym czasie kilka ziemniaków, to węglowodany zawarte w tych drugich niejako przeprogramowują nasz metabolizm tłuszczów i stają się one (te tłuszcze) o wiele mniej dla nas zdrowe. A węglowodany, jak to węglowodany, same w sobie, zbyt zdrowe nie są (choć potrafią być cennym źródłem energii, zwłaszcza, gdy akurat od dłuższego czasu nie ma czego upolować).

Do czego zmierzam? Popatrz na stół, na talerze w swoim domu, kiedy są jeszcze na nich Wasze dania. Nieważne co to, czy śniadanie, obiad, deser, czy kolacja. Przypomnij sobie, jak wyglądały wczoraj, czy przedwczoraj. Niewielka szansa, żebyś znalazł taki przypadek, żeby tłuszcze nie były w nich łączone z węglowodanami. Gulasz z kaszą, kurczak z ryżem, schabowy z ziemniakami, chleb z masłem, mleko z płatkami, sos z tłuszczu z mięsa, z masła i mąki. Niszczysz tym swoje zdrowie. Tylko że nawet, jeśli się z tym zgodzisz, to albo przekonasz do tego wszystkich Twoich bliskich, albo… będzie miedzy wami coraz gorzej.

Albo weźmy co innego – cukier. Ten na dobre pojawił się w naszej kuchni raptem ze dwieście lat temu i od tego czasu jego spożycie rośnie we wprost niewiarygodnym tempie. Cukier, czyli sacharoza, jest w mgnieniu oka rozkładany na prostsze od siebie fruktozę i glukozę, a spożyty, natychmiast podnosi poziom tej drugiej we krwi. O tym będzie jeszcze sporo, ale teraz przyjmijmy tylko za fakt, że to naprawdę bardzo bardzo źle. I co? Zrezygnujesz z ciasta na imieninach cioci? Namówisz żonę, żeby wyrzuciła z domu wszystkie blachy do pieczenia? A męża namówisz na to, by przestał lubić sernik teściowej? Albo żeby nie słodził już herbaty? Żeby nie pił więcej drinków z Colą? Zapewniam Cię, że nawet, jeśli pojmiesz i zaakceptujesz wszystko to, o czym będzie tu mowa, to i tak niemal nie masz szans, żeby w zgodzie z tym zacząć żyć. Niestety. No chyba, że… nie, tego Tobie nie życzę.

piątek, 18 stycznia 2013

Niech nasze dzieci żyją długo i pięknie


Zastanawiałeś się kiedyś, co się z nami dzieje? Powinieneś, bo nie jest dobrze. Całkiem niedawno grupa amerykańskich lekarzy przekazała światu wnioski z badań, które sprowadzały się do jednego – ze zdrowiem ludzi w krajach uprzemysłowionych będzie coraz gorzej. Jednym z bardziej drastycznych przekazów był ten, że oto nadchodzą czasy, w których dzieci coraz częściej żyły będą krócej, niż ich rodzice. Innymi słowy stwierdzili, że postęp medyczny przestanie nadążać za tym, jak bardzo niszczymy siebie sami ogólnym postępem cywilizacyjnym. Wspaniale? Nie bardzo.

Wydaje się, że wszystko zaczęło się kilka tysięcy lat temu, za sprawą tak zwanej rewolucji neolitycznej. Rewolucja ta, to nic innego, jak przestawienie się wielu ludów zamieszkujących Ziemię z łowiecko-zbierackiego trybu życia na tryb rolniczy. Wywołało to pogorszenie zdrowotności ludzi, a w ślad za tym drastyczne skrócenie średniej długości ich życia (a zwłaszcza częstości dożywania wieku średniego i, tym bardziej, podeszłego).  Do rewolucji neolitycznej postęp cywilizacyjny całkiem niedawno dorzucił rewolucję przemysłową, a ta spowodowała kolejne niekorzystne zmiany w takich dziedzinach naszego życia, jak sposób odżywiania, zakres aktywności fizycznej, jakość środowiska, nadmierna sterylność życia, wzmożony kontakt z nieobojętnymi substancjami chemicznymi, a później wysokoprzetworzone produkty przemysłu spożywczego, konserwanty i ciągły stres.

Wszystko to, o czym mowa w poprzednim akapicie,  wszystko to razem, złożyło się na bardzo głębokie zmiany w funkcjonowaniu naszych organizmów, niosąc za sobą wręcz pojawienie się wielu nieznanych prędzej chorób, a w przypadku innych doprowadzając do bardzo wysokich, nienotowanych przez miliony lat historii naszego gatunku współczynników zachorowalności. I tylko rozwojowi medycyny oraz w pewnym stopniu farmakologii zawdzięczmy to, że możemy ciągle być świadkami narodzin naszych wnuków, a czasem i prawnuków. Wiele wskazuje jednak na to, że jeśli się za siebie nie weźmiemy, będziemy raczej świadkami ich ciężkich chorób, sami chorując równie poważnie.

Czy ja gadam od rzeczy, czy prawię tu farmazony? „Wyluzuj gościu” – myślisz sobie? Nie masz racji. Jeszcze niedawno sam, choć świadom tego, że cywilizacja wpędza nas w pewne problemy, daleki byłem od pokazywania palcem, gdzie są przyczyny, gdzie wina. Ale odkąd i mnie przydarzył się bliski kontakt z chorobą nowotworową bardzo młodego człowieka, zacząłem myśleć, szukać, czytać, a co najważniejsze, starać się zrozumieć. Dziś, po dwóch latach, jasnymi stało się dla mnie wiele rzeczy, o których prędzej nie miałem zielonego pojęcia, zrozumiałem działanie wielu mechanizmów, z istnienia których nie zdawałem sobie sprawy i nauczyłem się wiele o tym, jak funkcjonują nasze organizmy. I o tym wszystkim będę tu pisał. Pamiętał będę przy tym, by moja mowa była prosta i by jasno wynikało z niej, czego jestem pewien, a co pozostaje w sferze hipotez i przypuszczeń. I postaram się nie nudzić.

Zastanawiasz się, kim jestem? Nie, nie jestem sfrustrowanym, zgorzkniałym pierdzielem. Mój syn żyje i ma się dobrze i wedle wszelkiej medycznej wiedzy tak winno pozostać.  Jestem więc poniekąd szczęśliwy. Tym bardziej, że potrafię docenić piękno świata i życia i że mam wokół siebie wiele pięknej miłości i dobra. Posiadłszy jednak wiedzę związaną z zagadnieniami opisywanymi powyżej, nie mogę siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak bezwiednie, a czasem wręcz przekonani o dobroczynności naszych działań, szkodzimy sobie i naszym dzieciom. Dlatego ten blog. I dlatego, że każdy z nas wiele może zrobić, byśmy sami, a także nasze dzieci, żyli dłużej i zdrowiej. Nie na wszystko mamy wpływ, ale na wiele, naprawdę bardzo wiele.



środa, 16 stycznia 2013

Framaceutyczna rządza pieniądza


   Pomyślałem sobie, że rozpocznę dziś moje blogowanie. Tak po mojemu, według własnego pomysłu i według własnych przekonań. Pomyślałem sobie, że dziś umieszczę w blogu pierwszy wpis dotyczący tego, jak powinniśmy (moim zdaniem) żyć, by coś, co zwiemy chorobami cywilizacyjnymi, trzymało się od nas z daleka. Ale tak się składa, że zupełnie przed chwilą obejrzałem na Onecie materiał filmowy dotyczący przemysłu farmaceutycznego, a ściślej tego, jak ten przemysł liczy się z pieniędzmi, a nie z walką z chorobami. W blisko godzinnym (z reklamami, niestety) filmiku opisywane są mechanizmy blokujące dostęp do leków dla mniej zamożnych ludzi oraz sama idea mówiąca o tym, że firmy farmaceutyczne, to firmy działające dla zysku, że to zysk jest ich celem, a nie zdrowie pacjentów. Dokładnie tak. Można być wręcz pewnym, że zdrowie pacjenta jest dla tych koncernów narzędziem, albo nawet, że tym narzędziem jest ich choroba. Stąd, i weźmy to jako pewnik, wielkie farmaceutyczne firmy (a dziesięć największych, to prawie wszystkie, które mają znaczenie) nie są zainteresowane tym, byśmy byli zdrowi, te firmy są zainteresowane tym, byśmy byli na coś leczeni. A jeśli do tego dodać fakt, iż są one (te firmy) własnością innych korporacji i że za ich działania nie odpowiadają jednostki, a całe, często niełatwe do określenia dla kogoś z zewnątrz, gremia, można sobie łatwo wyobrazić, że coś takiego, jak etyka, nie ma w ich strategicznym działaniu żadnego zastosowania. Zastosowanie mają pieniądze.

   Tak naprawdę ten sam schemat, schemat rządzy pieniądza i podporządkowania działań zyskom, można swobodnie przypisać do jakiejkolwiek innej branży przemysłu. Także do branży spożywczej. A skoro tak, to śmiało możemy założyć, że od tej strony, od strony tego, co możemy kupić, albo co wręcz kupić musimy, by żyć, nie chroni nas nic. Nie mamy żadnej gwarancji, że to, co spożywamy, albo nawet to, czym się leczymy, rzeczywiście służy nam i naszemu zdrowiu, a nie jedynie portfelom tegoż producentów. Powiedziałbym nawet, że mamy niemal pewność, że to, co wkładamy właśnie do ust, w jakiś sposób nas zabija.


Pozdrawiam

Ja C.  

wtorek, 15 stycznia 2013

Ciągle się waham

Ciągle się waham, czy aby na pewno chcę tego, czy ma to jakiś sens, czy jestem w stanie komukolwiek pomóc. Bo jeśli chcę tu pisać o tym, co robić, jak żyć, by ustrzec się przed zachorowaniem na te najgorsze dzisiejsze choróbska, to chyba tylko po to, by ktoś, choć jeden ktoś, uchronił się od tragedii. No, może jeszcze po to, by dla siebie samego uporządkować tę wiedzę, bo dziś ona tylko w mojej głowie, a to nie jest idealne miejsce dla niej.

Nie wiem. Znaczy, wiem to jedno, że skoro już musimy chorować i umierać, to ideałem byłby taki świat, w którym rodzice zawsze umierają prędzej niż ich dzieci, i nigdy nie umierają prędzej, niż ich dzieci staną się dorosłe i samodzielne, a wnuki na tyle duże, by pamiętały, że miały wspaniałych dziadków. Dobra, OK, to jest argument.

Od razu mówię, że nie jestem nawiedzonym wariatem. Nie o to chodzi, że uważam, że mam patent na zdrowotną wolność. Mam jednak wiele spostrzeżeń, mam wiele przeczytanych i przeanalizowanych artykułów i mam w tych kwestiach własne zdanie.

Jest pewne, że to jak żyjemy, ma niesamowity wpływ na nasze zdrowie. Podyskutujmy więc tutaj o tym, zastanówmy się, pomyślmy. Mamy wiele do zrobienia w kwestii zdrowia i długości życia nas i naszych najbliższych. Niech to będzie jedno z miejsc, w którym o tym będzie mowa. I niech nam nie zabraknie mądrości.

niedziela, 13 stycznia 2013

Cześć

Tak, to Ciebie witam. Cześć. Jesteś tu. To dobrze.

Słyszałeś, albo słyszałaś może (po angielsku łatwiej się bloguje) o czym rozmawiali niedawno spotkani przez Ciebie ludzie? Sąsiadka i jakiś jej znajomy. Nie, nie było mnie tam, ale ja wiem, o czym. Ktoś z ulicy obok, a może z Twojego bloku, lub z Twojego osiedla szczęśliwych ludzi, albo ciotka, a może jej córka, ktoś... ma raka. O cholera. Ale co tam, minąłeś ich (albo minęłaś), poszedłeś dalej, przez chwilkę tylko będąc świadkiem tych okropności. Brrr... Tak, mówili coś o operacji, o chemii, o włosach, których nie ma. I o tym, że to chyba już koniec. Chyba. Lekarze mówią, że na pewno. No, nie całkiem tak mówią, bo nie chcą umniejszać swojej roli, ale.. Nie o tym mówili tamci? Na prawdę nie o tym? Prędzej czy później ich spotkasz. Taki mamy dziś świat. I oby nie mówili o Tobie.

O tym będzie ten blog. Żeby nie mówili o Tobie. A jeśli już mówią, to żeby, o ile tylko się da, gadać przestali i po to, by kiedyś tam, całkiem szczerze, powiedzieli Tobie "dzień dobry".