Ostanie badania hiszpańskich naukowców dowodzą, że w
pierwszym mleku matki (tzw. siarze) obecnych jest około 700 gatunków bakterii.
Zdziwiony? Ja nie. To oczywiste, że układ odpornościowy jest jednym z tych,
które są absolutnie decydujące o przeżyciu nowonarodzonego człowieczka. A ten,
wobec sterylności życia płodowego, musi jak najszybciej nauczyć się, że są
inne, niż jego własne, komórki i białka na świecie. Na dodatek układ trawienny,
ten także potrzebuje silnego wsparcia ze strony drobnoustrojów, i to już od
pierwszych dni. Bez bakterii zamieszkujących nasze jelita nie przeżylibyśmy
nawet kilku dni. Dopełnieniem jest to, że między innym „zdrowa” i odpowiednia
mieszanka bakterii jelitowych, jak mało co innego, odpowiada za sprawność
naszego systemu immunologicznego. Zupełnie nie dziwi więc to, że tak nami
posterowała ewolucja, żeby matki, nawet, jeśli Bóg wie ile siedzą pod
prysznicem, i tak aplikowały swoim dzieciom właściwe bakterie w odpowiednich
ilościach. Ciekawym spostrzeżeniem hiszpańskich badaczy matczynego mleka jest
to, że mleko to jest tym uboższe w bakterie, im mniej typowy był przebieg ciąży
i porodu. Przykładowo, kobiety rodzące przez cesarskie cięcie mają tychże
bakterii w pokarmie znacząco mniej. Podobnie jest w przypadku kobiet, które
nienaturalnie sporo przybrały w ciąży na wadze. Zresztą, dziecko rodzone siłami natury pierwszy, jakże ważny kontakt z bakteriami (które natychmiast, co ważne dla zdrowia dziecka, zasiedlają jego jamą ustną) ma już przechodząc przez kanał rodny matki.
Co by nie mówić, kontakt z drobnoustrojami zdaje się być
kluczowy dla prawidłowego rozwoju naszego systemu odpornościowego. I teraz..
wróćmy do starych czasów, gdy nie było jeszcze mydła, ba, gdy woda była tylko w
bajorku albo wręcz w kałuży. Wyobrażacie sobie, jak ludzie wtedy w ogóle mogli żyć?
Napij się dziś wody z kałuży, a będziesz miał szczęście, jak umrzesz niewiele
cierpiąc. Czy to ta woda taka zła dzisiaj? Bo przecież ludzie kiedyś musieli taką pić i żyli. Otóż, niekoniecznie.
Popatrz na Twojego przyjaciela – psa. Ten chłepcze sobie brunatną breję z tygodniowej,
podsychającej już w upałach lata i nieco gnijącej kałuży i nic mu nie jest! Czy
on jest aż tak różny od nas? Wcale nie. Tyle, że robi to odkąd się urodził. My,
ludzie, jesteśmy dziś tak mało odporni na wszelkie infekcje, bo staramy się żyć
skrajnie sterylnie i w sterylności staramy się wychowywać nasze dzieci. To
pewne. Ale nie chcę nikogo tu namawiać, by nagle poił swoje dziecko wodą z
pobliskiej rzeczki, w której od dawna wyzdychały wszystkie ryby. Nie chcę, bo ryzyko,
że w takim czymś będzie coś, z czym organizm dziecka nie da sobie rady (bo nie
dałby i psi), jest jednak znaczne. Tyle, że refleksja jest konieczna. Kto wie,
czy dzisiejszy wysyp alergii, to nie skutek sterylizacji życia? Nasz system odpornościowy
jednak istnieje i wobec nudy, jaką mu gwarantujemy myjąc się mydłem pięć razy
dziennie i nie wkładając do ust niczego, co nie byłoby prędzej spasteryzowane,
zaczyna po prostu atakować obce czynniki i białka, które w żaden sposób nam nie
zagrażają (a czasem, coraz częściej, zaczyna atakować nasze własne, prawidłowe komórki,
co bywa szczególnym dramatem).
Na koniec słowo jeszcze o dzidziusiach. Wszyscy wiemy, że
niemowlaki ochoczo biorą do ust wszystko, co tylko wpadnie im w rączki. Niedawno
wysnute przez innych badaczy hipotezy mówią o tym, ze to wcale nie dlatego, że
są takie głodne, ani nie dlatego, że chcą poznać smak nieznanego, ale że to
zjawisko o wiele starsze, niż nam się zdaje i bardzie związane z nasza biologią.
Podobno chodzi o to, ze od zarania gatunku był to sposób na to, by dzieciaczki
jak najwcześniej miały kontakt z jak największa ilością stosunkowo niegroźnych
mikrobów (posadzki w jaskiniach rzadko były myte Domestosem). W ten sposób
dzieci naszych przodków szybko uczyły swoje komórki odpornościowe prawidłowych
reakcji, a to pozwalało im dożywać dojrzałego wieku (a nawet starości), bez
jakiegokolwiek udziału medycyny i farmakologii. Ale to było zanim odkryliśmy,
że możemy jeść zboża.