czwartek, 28 lutego 2013

Spodziewany wzrost zachorowań na raka w Polsce


W ciągu dziesięciu, piętnastu lat liczba zachorowań na nowotwory  w Polsce podwoi się. Takie jest oficjalne stanowisko polskich onkologów. Nie dziwi mnie ono wcale. Kiedy stoję w kolejce do kasy w pobliskiej Biedronce i kiedy patrzę, co ludzie mają w swoich koszykach, to skłonny jestem stwierdzić, że nie tylko się podwoi, ale może nawet potroi albo i będzie czterokrotnie większa.

Jak już wspomniałem w jednym z wpisów, ale przypomnę to raz jeszcze, bo to ważne, amerykańscy lekarze alarmują, że już całkiem niedługo, a zarazem  po raz pierwszy od bardzo dawna będzie tak, że dzieci umierać będą wcześniej, niż ich rodzice. Ma to się stać za sprawą tego, że dzisiejsze dzieciaki i młodzież, to osobniki od urodzenia raczone świństwami produkowanymi przez wielkoskalowy, bezwzględny w dążeniu do zysków  przemysł spożywczy, czego nie można powiedzieć o ich rodzicach, którym w młodości i w dzieciństwie zdarzało się jeszcze zjeść na obiad normalnego kurczaka z podwórka, zwykłą szynkę otrzymaną z rozbioru świni karmionej tradycyjnie, a nie przemysłowymi paszami i w której to szynce oprócz samej szynki nie ma niemal niczego innego. Moim zdaniem mają rację. Zresztą, popatrzcie na filmik, do którego link zamieściłem pod wpisem.

To wprawdzie materiał nagrany chyba gdzieś w Chinach, ale myliłby się ten, kto sądzi, że u nas jest jakoś szczególnie inaczej. U nas też produkcją mięsa rządzi pieniądz i robi się wszystko, żeby jak najszybciej wyprodukować go jak najwięcej i żeby to jak najmniej kosztowało. Co jest w tym mięsie? Na pewno antybiotyki, bo nie może sobie hodowca pozwolić na epidemię czegokolwiek. Na pewno hormony wzrostu, boi kurczak ma rosnąć dwa razy szybciej, niż to wynika zwykłej biologii. Na pewno hormony stresu, bo te zwierzęta są w stresie absolutnie całe życie. Na pewno rozliczne środki chemiczne stosowane do konserwowania pasz, do zwalczania grzybów, do dezynfekowania pomieszczeń. A czego w tym mięsie nie ma? Niemal wszystkiego tego, co powinno być, zwłaszcza mikroelementów, witamin, kwasów nienasyconych Omega-3. No bo skąd miałyby się tam wziąć?


piątek, 15 lutego 2013

Głodny nie jesteś sobą - cz.II (cukier, glukoza, rak)


A co, jeśli głodny człowiek zje Snickersa? Jeśli głodny człowiek zaspokoi swój głód Snickercsem, inną słodkością, albo czymkolwiek o wysokim indeksie glikemicznym, wtedy sprawy mają się nieciekawie.

Jedzenie czegoś słodkiego (ale także mącznego, czy czegokolwiek o wysokim indeksie glikemiczym) wiąże się z tym, że dosłownie natychmiast po konsumpcji błyskawicznie i w nienaturalnym dla nas tempie wzrasta poziom glukozy we krwi. Jest tak, bo węglowodany, zwłaszcza w oczyszczonej formie (jak cukier do słodzenia, syrop kukurydziany albo biała mąka) bardzo szybko są trawione i natychmiast, jako glukoza właśnie, wchłaniają się z przewodu pokarmowego. Na bardzo wysoki poziom glukozy we krwi, jak zwykle, reaguje trzustka. Bo zbyt wysoki jej poziom zagraża życiu. Tyle, że ewolucja nie przystosowała nas do takich zwrotnych poziomów glukozy (no bo ani cukru ani mąki prze miliony lat ewolucji w sklepie „Mroczna Grota” nie było). No więc trzustka, otrzymując sygnały o niesamowitych dla niej poziomach glukozy we krwi, zaczyna produkować insulinę. Produkuje ją w tak zwanym wyrzucie i produkuje jej, zaskoczona, tak dużo, że niemal cała glukoza z krwi „wciskana” jest przez insulinę w komórki ciała. To, czego nie da się w mięśnie wcisnąć, wątroba przerabia na tłuszcze i wydaje polecenie komórkom tkanki tłuszczowej, by dzieliły się i magazynowały energię, bo przecież nie wiadomo, co nas jeszcze spotka. Te działania wątroby skutkują otyłością i zakłóconą gospodarka lipidową (wysoki poziom LDL i przede wszystkim trójglicerydów). Efekt zaspakajania głodu słodkościami, czy też innymi węglowodanami oczyszczonymi, powoduje wprost zwiększenie masy ciała i, co gorsza, naładowanie glukozą tkanek ciała. A na te glukozę czeka tylko rak. Bez niej, o czym była już mowa, rak nie jest w stanie trwać.

Na domiar złego wyrzut insuliny, wciskając glukozę na siłę do tkanek, powoduje spadek jej poziomu poniżej krytycznego, akceptowanego przez mózg. To znów, powoduje wzmożenie apetytu, i to takie, które wycelowane jest w zdobycie pożywienia węglowodanowego. Otwieramy chlebak i jemy bułkę z masłem, albo wcinamy kolejnego supersłodkiego Danonka. Koło się zamyka, a rak rośnie.

Sprawę pogarsza to, że uwielbiamy wcinać mączne lub słodkie z tłustym. Pisałem już o tym, że tłuszcze są dla nas dobroczynne oraz o tym, ze cechę te tracą, gdy spożywamy je z węglowodanami. Tak jest. Smakuje nam taka mieszanka i zabija nas jednocześnie. Węglowodany zmieniają na gorsze metabolizm drogocennych tłuszczów – pamiętajmy o tym.

Kiedy jesz coś słodkiego albo mącznego, karmisz tym raka, który jest w Tobie. Prawie na pewno jest. To zwykle mała zmutowana komórka i prawie zawsze dajesz radę, wcale o tym nie wiedząc, ją zwalczyć. Ale im więcej dasz jej cukru, tym ona ma większą nadzieję, a Ty masz coraz mniej szans. Aż przychodzi ten dzień. Nie daj mu przyjść. Wszystko, naprawdę wszystko, zależy od Ciebie.

środa, 13 lutego 2013

Bardzo dobra wiadomość

Dziś na WP opublikowano wiadomość, która, o ile jest prawdziwa i o ile wszystko dalej dobrze pójdzie, a wielkie pieniądze biznesu farmaceutycznego tego nie zablokują, będzie medycznym newsem dekady. Nie wiem, jak wy, ale ja za naukowców z Pensylwanii trzymam kciuki.

LINK DO TEKSTU Z WP

P.S.
Kolejny wpis autorski za dzień lub dwa.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Nie jesteś sobą, kiedy jesteś głodny - cz.I (cukier, glukoza, rak)

Uczucie głodu, to spory dyskomfort, jest więc wiele prawdy w sloganie reklamowym. Odczuwanie głodu spowodowane jest przede wszystkim obniżeniem poziomu zawartości glukozy we krwi poniżej wartości, które są bezpieczne z punktu widzenia funkcjonowania mózgu. Jak już wspomniałem, praktycznie wszystkie narządy naszych organizmów potrafią czerpać energię z innych, niż glukoza, substancji. Mózg jednak jest tu wyjątkiem i nie potrafi całkowicie przestawić się na spalanie tychże innych substancji (ciał ketonowych). Przypomnę, że szacuje się, że około 30% energii nasze mózgi muszą czerpać ze spalania glukozy. A skoro tak, to dziwić nie może, że ewolucja wyposażyła nas właśnie w uczucie głodu.


Głód ma jedną podstawowa funkcję – zmusza osobnika do przestawienia bieżącego działania na poszukiwanie żywności. Nasi przodkowie więc, nękani głodem, odkładali obłupywanie krzemieni, „uciążliwą” pracę nad reprodukcją, zabawę, czy też błogie nic nierobienie i wysiłki swe kierowali ku zdobyciu pożywienia. Wtedy albo przystępowali do kamiennego stołu (raczej posadzki) z uprzednio upolowanym mamutem, albo ganiali z oszczepami za rybkami, bywało też, że siadali zadowoleni pod jakimś drzewem rodzącym te, czy inne orzechy i czekali, aż im coś z nieba spadnie, a czasem pod innym drzewkiem objadali się podfermentowanymi jabłkami lub śliwkami. Z oczywistych względów wymieniłem tu tylko kilka z kilkuset możliwości, ale jedno jest pewne, wśród tychże możliwości nie było Snickersa. I całe szczęście. Całe szczęście dla naszych przodków.


Oczywiście, najszybszym sposobem na dostarczenie mózgowi glukozy, jest, poza kroplówką, zjedzenie czegoś, co ma w sobie spory ładunek węglowodanów. Stąd wersja ze śliwkami i jabłkami była dla przodków w sytuacji skrajnego głodu dość atrakcyjna. Jest tak dlatego, że węglowodany, zwłaszcza te prostsze, bardzo łatwo transformowane są do glukozy i dość szybko podnoszą jej poziom we krwi. OK, więc podfermentowane śliwki, albo jeszcze lepiej winogrona, były i milion lat temu niezłą metodą na głoda. Po ich zjedzeniu poziom glukozy rósł sobie we krwi dość niezwłocznie, szybko osiągając wartości dla mózgu wystarczające, a nawet je przekraczające. Gdy przypadkiem ilość winogron była duża (lub gdy stopień ich sfermentowania, a więc przetworzenia cukrów w alkohol, był niski) i gdy wskutek tego poziom glukozy rósł do wartości zbyt dużych, zagrażających prawidłowemu funkcjonowaniu organizmu, wtedy do akcji wkraczała trzustka. Trzustka w takich sytuacjach reaguje natychmiast, „wstrzykując” do krwioobiegu stosowną ilość insuliny, która to z kolei niejako wciska glukozę do niektórych komórek naszych organizmów (do większości, gdy idzie o masę), obniżając w ten sposób poziom glukozy we krwi do właściwego. U zdrowego i normalnie (a więc tak, jak przez miliony lat przed rewolucją neolityczna) odżywiającego się człowieka mechanizm ten działa wyśmienicie. I dobrze, bo inaczej nigdy be mnie nie było na świcie. Ani Ciebie.


Trzeba tu koniecznie wspomnieć, że taki głodny przodek wcale nie musiał szukać śliwek ani innych ówczesnych „słodkości”. Równie dobrze (i to czynił najczęściej), mógł zjeść kawałek tego mamuta, tę rybkę, orzecha, migdała, jajo flaminga, albo coś wegetariańskiego, czyli jakieś jadalne zielsko. A to dlatego, że, o ile w tychże pokarmach cukrów na ogół nie ma wcale (poza niestrawną celulozą i niewielką ilością prostszych cukrów w zielsku), to nie stanowiło to dla niego problemu, bo miał już, szczęściarz, wątrobę. A wątroba, to genialny wynalazek ewolucji, który może prawie wszystko. Może też, z dostarczonych z trawienia tłuszczów i białek, wyprodukować glukozę, i to w takiej ilości, jaka jest mózgowi koniecznie niezbędna do funkcjonowania (i jaka powoduje, że uczucie głodu zanika). Dzieje się to nieco wolniej, niż w przypadku zaspakajania głodu owocami, ale nie tak wolno, by było nieskuteczne. I zdaje się, że była to wersja przez wiele pradawnych ludów preferowana.


Dobrze, wiemy już, jak to przez miliony lat bywało z tym głodem. Bardzo ważna jest tu jedna uwaga. Otóż, o ile pożywieniem przodka nie był bardzo słodki (zawierający w miąższu bardzo dużo cukrów) i niesfermentowany owoc, to poziom, do którego rosło po posiłku stężenie glukozy we krwi, nie był jakiś szaleńczo wysoki, a odpowiedź trzustki potrafiła ów poziom skutecznie normować. Ważne jest również to, że nasz przodek nie mógł w sytuacji głodu zjeść makaronu, ryżu, chleba ze sklepu, cukru białego kryształ, karmelowca ani Snickersa. A my, niestety, możemy. Dlaczego niestety? A, to już w następnym wpisie.


A tak na marginesie – co niektórych może zdziwić, że tak uparcie podkreślałem tu, ze owoce, po jakie sięgał nasz zacny przodek, były sfermentowane. Cóż, ostatnie badania dowodzą, że jednak często były. Okazuje się, że zapach alkoholu był tym, co pozwalał przodkowi na wstępne rozróżnienie owocu jadalnego od trującego. To oczywiście nie kwestia intelektu przodka, a raczej inteligencji ewolucji, rzecz jasna. Ale faktem jest, że przodek obwąchiwał każdy niemal owoc i jeśli wyczuwał zapach alkoholu, wtedy „uznawał” że owoc był lub jest nadal zamieszkiwany przez drożdże, a skoro one żyją, to znaczy… że my tez możemy?  No, choć zabrzmiało to jakoś znajomo i filmowo, to właśnie o to chodziło. Sfermentowany owoc nie mógł zawierać substancji toksycznych (bo nie przeżyłyby drożdże), a na dodatek był w jakimś stopniu zdezynfekowany alkoholem. I okazuje się, że ludzie bardziej, niż jakiekolwiek inne zwierzęta, wykorzystywali ten mechanizm (ja tam się trochę nie dziwię ). I stąd też u ludzi wyjątkowe możliwości wątroby (ach, ta wątroba nasza kochana) w zakresie wytwarzania enzymu odpowiedzialnego za metabolizowanie alkoholu etylowego (dehydrogenazy alkoholowej).


Do poczytania wkrótce.


Ja_K.

środa, 6 lutego 2013

Dzień walki z rakiem, a cukier nadal na półkach


W poniedziałek był dzień walki z rakiem. Podobno. Można było wejść sobie na dowolny oddział onkologiczny i zrobić jakieś badania. Zdaje się, że można było sprawdzić, czy nie ma się już raka. W radiu i w telewizji od czasu do czasu jakiś profesor mówił, żeby nie palić papierosów. Dobrze mówił. Palenie może przyczynić się do rozwoju raka.  I, jak to często bywa, skoro raka, to także i choroby wieńcowej i paru innych choróbsk.  Inny zaś powtarzał, żeby nie pić za dużo alkoholu.  Też dobrze mówił (mam tylko nadzieję, że zaraz po tym obaj nie poszli sobie do knajpki na szklaneczkę i papieroska). Fajnie, że był ten dzień. Ale gdybym to ja organizował dzień walki z rakiem, to w trybie jakiegoś rozporządzenia zakazałbym w tym dniu handlować cukrem. Na półkach, na których zwykle w sklepach stoi cukier, kazałbym umieścić tablice – „TU KUPOWAŁEŚ RAKA”. Mało tego, kazałbym usunąć z półek sklepowych wszystko, co ma w sobie cukier.  Oj, puściutko zrobiłoby się na tych półkach. Ci starsi z nas, którzy pamiętają „starą dobrą komunę” doznaliby swoistego deja vu. Myślisz, że mi odbiło? Posłuchaj..

Otto Heinrich Warburg. Niemiecki biolog. Laureat nagrody Nobla. Przyznano mu tę nagrodę za pewne ważne odkrycie (za nieważne rzadko dostaje się Nobla). Otóż odkrył on, że komórki większości złośliwych nowotworów energetycznie uzależnione są od glukozy. Pomyśleć można – cóż takiego, wszystkie komórki naszego ciała potrafią czerpać energię z procesów spalania glukozy. No właśnie – spalania. Okazuje się, że komórki raka nie potrafią glukozy spalać. W ogóle nie potrafią spalać czegokolwiek, ponieważ nie potrafią czerpać energii z procesów metabolicznych, w których dochodzi do utleniania substratów. Procesy utleniania (czyli spalania) zachodzą w naszych komórkach w specjalnych tworach, zwanych mitochondriami. Mitochondria, to centra energetyczne naszych komórek. Takie wewnętrzne elektrociepłownie. Komórki nowotworów złośliwych nie mają, bądź mają niesprawne mitochondria. Jedyna dostępna dla nich metoda wytwarzania energii, to fermentacja glukozy. Oczywiście, część naszych własnych, zdrowych komórek także czasami fermentuje glukozę. Na przykład podczas wzmożonego wysiłku, kiedy ilość dostarczanego do mięśni tlenu jest niewystarczająca, te zaczynają właśnie fermentować glukozę. Wielu z nas zapewne doświadczyło skutków takiego procesu. Są nimi bóle mięśni, zwane zakwasami, które w istocie jedynie w pierwszych kilku godzinach po wysiłku związane są z obecnością w mięśniach samego kwasu mlekowego (produktu fermentacji glukozy), później, to już efekt mikrouszkodzeń włókien mięśniowych związanych z uprzednią obecnością tegoż kwasu.

Rozwinięciem tezy noblisty Warburga zajął się Johannes F. Coy, który dokonał odkrycia genu TKTL1, kodującego białko bardzo podobne do transketolazy, enzymu odpowiedzialnego za prawidłowe metabolizowanie glukozy w komórkach. Historia Coya, to ciekawy przypadek spychania istotnych dla naszego zdrowia badań na margines (lub wręcz poza margines) uniwersyteckiej nauki. Ciekawy na tyle, że warto będzie poświęcić mu może odrębny wpis. Teraz ważne jest to jedno, że Coy wykazał, iż to gen TKTL1 występuje w niemal wszystkich komórkach nowotworów złośliwych i że to on jest odpowiedzialny za „przestawianie” ich metabolizmu na fermentację glukozy wraz z produkcją kwasu mlekowego. Mamy więc dwie bardzo istotne informacje:

1.       Komórki nowotworów złośliwych nie potrafią „używać” tlenowych procesów metabolicznych, a w ich miejsce stosują beztlenową fermentację glukozy (i tylko glukozy!).
2.       Produktem metabolizmu komórek nowotworowych (złośliwych) jest kwas mlekowy, który skutecznie zakwasza okoliczne tkanki nie pozwalając na skuteczną reakcję układu odpornościowego oraz umożliwiając ekspansję zmiany chorobowej.

Lekarze mówią, że komórki raka, to komórki odróżnicowane. Normalne, zdrowe komórki naszych organizmów wykazują wysoki stopień zróżnicowania, co oznacza w skrócie, że mimo, iż wszystkie mają ten sam kod genetyczny, jednak w procesie rozwoju organizmu (i później także, w trakcie jego regeneracji) przyjmują określone „specjalizacje”, stając się odmiennymi komórkami przeróżnych tkanek i narządów. Komórki raka, to komórki wywodzące się z naszych własnych, ale tracące zdolność różnicowania. I regułą jest, że im nowotwór bardziej złośliwy, tym komórki mniej zróżnicowane, jakby bardziej pierwotne. Biorąc pod uwagę opisane wyżej zmiany w metabolizmie, rzec można, ze komórki nowotworu złośliwego, to jakby wyprodukowane przez nasz własny organizm komórki ewolucyjnie uwstecznione, że to, w dużym uproszczeniu, jakby kolonie jakichś pierwotnych grzybów lub bakterii, wzrastające w naszych ciałach i niszczące nasze zdrowe tkanki. I co ważne, to komórki uzależnione od glukozy.

Glukoza w naszej krwi jest potrzebna, bez niej nie potrafi funkcjonować mózg. Nie całą energię musi czerpać ze spalania tego cukru prostego, ale uważa się, że około 30%, to minimum. Także nasze mięśnie, w chwili stresu (bo goni nas lew na przykład) domagają się glukozy, ale za to tylko chwilowo. Ważne, że to, ile nam jej trzeba, to w istocie niewiele, o wiele mniej, niż potrzebuje rak. I że większość naszych zdrowych komórek potrafi się obywać bez niej.

Jak to możliwe?Otóż zdrowe komórki, te, w których sprawne sa mitochondria, mogą spalać nie tylko glukozę, ale i tak zwane ciała ketonowe. Dzieje się tak szczególnie wtedy, gdy glukozy we krwi nie ma zbyt wiele. Niektóre narządy (na przykład serce) wręcz uwielbiają z nich właśnie czerpać energię. I na dobrą sprawę można, metodą odpowiedniej diety, doprowadzić do tego, że będzie to podstawowy proces zapewniający energię wszystkim naszym tkankom. A tego komórki nowotworów złośliwych bardzo nie lubią.


Tak się składa, że fermentacja glukozy, to proces mało wydajny energetycznie, więc komórki raka wręcz pożerają glukozę, wchłaniają jej ogromne ilości, by móc wzrastać, dzielić się w zawrotnym tempie i niszczyć nasze zdrowie. Jeżeli jednak ilość tego paliwa we krwi będzie zbyt mała, rak zacznie dosłownie umierać z głodu. To bardzo ważne zarówno dla osób, które już cierpią z jego powodu, jak i dla tych, którzy chcieliby się przed nim ustrzec.

Ciekawe, że oficjalna nauka ciągle jeszcze nie bardzo chce o tym mówić. Nie chce, ale zupełnie jawnie wykorzystuję wiedzę na ten temat. Na przykład PET – jest to powszechnie już stosowana metoda diagnostyczna, niezastąpiona wręcz w poszukiwaniu niewielkich przerzutów, która w zasadzie w całości opiera się na tym, że komórki raka wchłaniają znacznie większe ilości glukozy, niż jakakolwiek zdrowa tkanka. W przypadku PET medycyna to wie, ale w przypadku sugerowania nam, jak żyć, już nie bardzo. Wręcz przeciwnie - często pacjentów na oddziałach onkologii przez wiele dni żywi się dożylnie glukozą, żywiąc w ten sposób ich złośliwe guzy. Medycyna oficjalna nie tylko tu dziwnie milczy. To zresztą jeszcze inny temat. Zdaje się, temat pieniędzy. Choć, gdy czyta się doniesienia z ostatnich lat, to widać, że powolutku zaczyna się coś jakby zmieniać.

Jeden wpis na blogu, to dużo za mało, żeby pokazać, jak to jest z tym cukrem i dlaczego to jego sprzedaży zakazałbym w dniu walki z rakiem. Temat będę rozwijał w kolejnych wpisach. I tak podziwiam tych, którzy ten wpis doczytali do końca.

Pozdrawiam wytrwałych J

Ja_K.



piątek, 1 lutego 2013

Ciekawy artykuł o ludziach z tajgi

Przeczytałem przed chwilą niezwykle ciekawy, moim zdaniem, artykuł, zamieszczony w Onecie. Opowiada o odnalezionych przypadkiem ludziach, żyjących przez 40 lat w całkowitej izolacji w rosyjskiej tajdze. Była to rodzina, składająca się z ojca, matki i czworga dzieci. Członkowie tej rodziny nie mieli przez całe te 40 lat absolutnie żadnego kontaktu z innymi ludźmi. Nie trzeba też dodawać chyba, że nie były dla nich dostępne żadne zdobycze cywilizacji, od bieżącej wody, prądu czy gazu począwszy, a na lekarstwach i medycynie skończywszy. Mimo, że żyli w swej samotni w skrajnie, wydawałoby się, niekorzystnych warunkach (buty z kory lub żadne mimo czterdziestostopniowych mrozów, prymitywny i brudny dom, ubrania z konopii), udało im się przetrwać tak wiele lat. Wyobrażacie sobie taką zwykła, polską rodzinę z kilkorgiem dzieci (no, to już nie taka zwykła), która, żyjąc sobie gdzieś na jakimś osiedlu w jakimś mieście, przez czterdzieści lat nie korzysta ani razu z porady lekarza? Wyobrażacie sobie, że nasze dzieci mogłyby dorosnąć bez kropli syropu, bez antybiotyku, bez szczepionek? Zwłaszcza, gdyby bywały u nas zimy z czterdziestostopniowymi mrozami? Buty z kory...

Artykulik nie jest długi, a jest, myślę, pouczający, więc zachęcam do przeczytania. Jedno tylko, na co chciałbym jeszcze tu, na blogu, zwrócić uwagę - są tam takie oto dwa zdania: "Najsmutniejsze było to, że niedługo po odkryciu zaczęli chorować. W krótkim okresie zmarła matka i trójka dzieci." Czy to nie jest zastanawiające? Dalej mówi się o tym, że to choroby nerek doprowadziły do śmierci kobiet. Możliwe, jednak zestawienie faktów, tego, ze żyli w zdrowiu odcięci od świata w brudzie i zimnie przez czterdzieści lat, a zaczęli chorować i umierać niemal natychmiast, kiedy zaczęła do nich docierać cywilizacja, jest moim zdaniem wprost zdumiewające. I do tego fakt, ze przez te czterdzieści lat nie widzieli chleba, że młodsze dzieci NIGDY, do czasu spotkania z innymi ludźmi, go nie jadły. Wnioskuję, że po prostu nie uprawiali zbóż i nie jedli niczego, co by ze zbóż pochodziło. A potem pewnie tak. Z artykułu nie wynika to wprost, ale można doczytać się, że sytuacja tej rodzimy zaczęła być monitorowana, sądzę więc, że i do chleba zapewniono im dostęp i może do co poniektórych cywilizacyjnych ułatwień. Nie wiem, jak Wy, ale ja jestem przekonany, że właśnie to było ich zgubą.